Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Camino del Norte

styczeń 13 2014

Z Irún niedaleko granicy francuskiej do Santiago di Compostella zmierzają tysiące wędrowców. A może raczej pielgrzymów, choć nie wszyscy traktują tę podróż w kategoriach religijnych?

Autor: Ewa Bunikowska

Droga rowerowa do SantiagoDo Santiago de Compostela – celu pielgrzymek – wiedzie mnóstwo szlaków. Najbardziej popularny jest szlak francuski, jest też portugalski, są trasy wiodące z południa Hiszpanii, z Anglii, Niemiec, znalazłoby się pewnie nawet coś z Polski. Ja zdecydowałam się na równie stary jak francuski, przemierzany od średniowiecza szlak północny – Camino del Norte. Obietnica gór i morza była wystarczająco przekonująca. Poza tym wydawało mi się, że droga wiodąca wzdłuż wybrzeża będzie prostsza, co miało się okazać pomyłką.

Północne wybrzeże Hiszpanii to nie to co polskie. Tutaj góry wchodzą do morza, co zapewnia niezapomniane, zapierające dech w piersiach widoki, ale też niekończące się podjazdy i zjazdy, czasem bardzo długie, czasem krótsze, lecz bardziej strome.

Camino del Norte wiedzie z Irún (Państwo Basków) do Santiago de Compostela (Galicja). Trasa ciągnie się na długości 814 km, wzdłuż brzegu morza przez Państwo Basków, Kantabrię, Asturię i Galicję, gdzie opada do Santiago, które nad morzem położone nie jest. Szlak dla pieszych pielgrzymów podzielony jest na 33 etapy o długości od 16 do 41 km, zwykle 22-25 km. W wioskach i miasteczkach będących pośrednimi celami znajdują się schroniska. Nie wszędzie znajdziemy tanie schroniska publiczne, w których atmosfera jest przecudowna. Często trzeba korzystać ze schronisk prywatnych, w których pielgrzymi mają zniżki, ale i tak jest drożej, a atmosfera, choć zacna, nie umywa się do tej panującej w publicznych.

Ja jako pielgrzym rowerowy miałam zamiar robić co najmniej cztery etapy dziennie, no i zwiedzać mijane po drodze miasteczka. Jako że przed chwilą kupiłam bilety lotnicze do Polski, miałam na to 10 dni.

Na dworcu w Irún zasięgam języka, a następnie szybciutko znajduję schronisko. Noclegownie zamykają zwykle o godz. 22, jestem chwilę przed, więc mam szczęście. Północ, to nie Andaluzja, w nocy temperatura bardzo spada. Chyba nie będę mogła spać, gdzie popadnie, w śpiworku. Ucinam sobie pogawędkę z pielgrzymami. Część z nich to starzy wyjadacze: albo przeszli już Camino del Norte, albo inną trasę i teraz próbują swoich sił tutaj. Ci, którzy nie mają pełnego miesiąca urlopu, pokonują szlak fragmentami. Kilka etapów w tym roku, następne w przyszłym. Są też świeżaki jak ja, niesamowicie podekscytowani czekającym nas wyzwaniem. Piękne jest to, że ogromna większość pielgrzymów wraca mimo pęcherzy na stopach oraz bolących od plecaka ramion. Wraca, bo magiczne Camino de Santiago przyciąga od setek lat. Mimo że mówimy o pielgrzymce, mało jest ludzi wyruszających w drogę ze względów religijnych. Owszem, są i tacy, lecz obok nich wędrują osoby, dla których camino jest po prostu sposobem na aktywne spędzenie wakacji. Idą osoby, które kiedyś przysięgły komuś bliskiemu przebycie szlaku i teraz starają się spełnić obietnicę, idą zagubieni, chcący uporządkować sobie pewne sprawy i odnaleźć w życiu cel, idą ludzie młodzi, idą staruszkowie i ci w kwiecie wieku. No i są też rowerzyści.

Bardzo chcę dotrzeć do Santiago. Aż kipię z radości, że już jutro rano wyruszam! W Irún dostaję credencial, który poświadcza, że jestem pielgrzymem i umożliwia mi zatrzymywanie się w schroniskach. Muszę tylko zbierać pieczątki z niektórych miejscowości, przez które będę przejeżdżać. Łóżka w pokojach są już zajęte, ale zostało jeszcze sporo miejsc w garażu, który okazuje się być dużym, surowym pomieszczeniem zastawionym piętrowymi łóżkami. Dla mnie bomba! Po nocach spędzonych pod oliwką, na plaży czy dachu opuszczonej chatki każde miejsce z materacem wydaje mi się pięciogwiazdkowym hotelem.

La ConchaSłońce wstaje tu późno, jasno robi się dopiero o godz. 7.30, a ja już chwilę po godz. 7 pedałuję na zachód. U celu pierwszego etapu jestem po godzinie. To słynna plaża La Concha w centrum San Sebastian. Kręcę się po uliczkach, zwiedzam, w katedrze podbijam credencial, pytam o dalszą drogę, jem śniadanie i ruszam dalej.

Z San Sebastian droga wspina się dosyć stromo pod górę, jednak widoki wynagrodziłyby nawet stukrotnie większy wysiłek. Po lewej góry, zielone pastwiska, słychać dzwoneczki owiec i kóz, gdzieniegdzie widać porozrzucane jak pudełeczka domki. Po prawej, w dole, błękit morza, wysokie, strome wybrzeże. Przy drodze mnóstwo jeżyn, dzikie jabłonki, w wioskach hortensje, w ogródkach pelargonie. Po roku spędzonym w surowej Andaluzji krzyczę z radości na widok pokrzywy i wdycham wilgotne leśno-górsko-morskie powietrze pełną piersią

U celu drugiego etapu, w Zarautz, spotykam wracającego z Santiago pielgrzyma, proszącego o pomoc pod sklepem. Człowiek przywędrował aż z Kolonii ze swoim psim towarzyszem i teraz wraca do domu. Mówi mi, że w plecaku nosi zapas psiej karmy, ale skończyło mu się pożywienie dla niego i pieniądze. Daję mu duży sok i chleb. Pielgrzymi muszą sobie pomagać, a droga z Kolonii robi wrażenie!

Z Zarautz jadę piękną trasą wzdłuż morza do Deba, mijając wioski z prostymi romańskimi kościółkami z XI-XII w. Północ Hiszpanii uchowała się przed wpływem arabskiej kultury, więc wioski i miasteczka różnią się od andaluzyjskich. W Deba przekonuję się, jak cudowni są Baskowie. Najpierw pewien staruszek odprowadza mnie do punktu informacyjnego, gdzie mogę podbić credencial, potem inna pani zamiast powiedzieć mi, gdzie jest najbliższy sklep, woli mnie do niego zaprowadzić. Na koniec dwaj kolejarze zapytani o drogę do Markina-Xemein usilnie przekonują mnie do zostania w miasteczku na noc i nawet oferują swoje domy, gdybym nie znalazła miejsca w schronisku. Ostrzegają mnie również przed deszczem, na co twardo oświadczam, że z cukru nie jestem i deszczu się nie boję. Serdecznie im dziękuję, pokonuję dwa pierwsze zakręty na trasie i zaczyna padać? Docieram do Markina zmoknięta i zziębnięta. Schronisko okazuje się być pełne. Nie ma wolnych miejsc. Mogę poszukać jakiegoś prywatnego lub udać się do położonej 26 km dalej Gerniki. Oczywiście wybieram drugą opcję, szczególnie że przestało padać. Nie jestem teraz nad samym morzem. Trasa zbacza trochę na południe. Droga jest piękna. Kręta serpentyna pnie się przez gęsty las. Podjazd ma co najmniej 10 km, wciąż pod górę.

Jak jest podjazd, zawsze później musi być zjazd. To święta zasada, która zawsze się sprawdza. Tym razem wyczekiwany zjazd okazuje się być karą, a nie nagrodą. Pędzę w dół, deszcz bije po twarzy, chlapie spod kół, wlewa się do butów, zimno mi przeraźliwie. Gdzie ta Gernika? Nareszcie. Jakiś pan kieruje mnie do schroniska, które i tak okazuje się prywatne i drogie, co bulwersuje wszystkich pielgrzymów i stanowi główny temat rozmów.

Ruszam dalej. Chcę przemierzać kilometry. Chcę zbierać pieczątki. Chcę podziwiać widoki. Jednak Camino de Santiago to nie wyścig. Nic nie działa tak, jak chcesz, jak sobie zaplanujesz. Tu musisz dać się ponieść losowi. Niebo jest całkowicie przykryte chmurami, ja całkowicie przemoczona, więc jadę dalej i zamarzam. Docieram do schroniska w Bilbao o godz. 10. Ślicznie proszę o możliwość wzięcia prysznica (schroniska otwierają zwykle o 15, wcześniej opiekun sprząta je itd.). Jestem zła. Zła na deszcz. Zła na zimno. Zła, że nie zrobię więcej kilometrów. Wszystkie rzeczy mokre. Katastrofa. Biorę prysznic, wybieram najmniej przemoczoną koszulkę, hipi-spodnie, których używam jako spodni od pidżamy, wciągam chlupiące adidasy i jedynie wilgotny polar. Nie mając wyjścia, postanawiam zatrzymać się w Bilbao. Gadam trochę z opiekunem schroniska, rozwieszam ubrania, zostawiam rower i idę na autobus, który zawiezie mnie do centrum miasta. Mam przed sobą cały dzień na zwiedzenie Bilbao. Ponieważ od początku sierpnia większość czasu spędziłam, jeżdżąc po odludziach lub malutkich wioskach, teraz dziwnie czuję się w dużym mieście. Kamienice są takie wysokie, wszędzie tyle ludzi i sklepów.

shutterstock_40103971Byłam w błędzie, uważając Bilbao za duże, przemysłowe miasto. Po pierwsze ma tylko 300 tys. mieszkańców, więc Málaga ze swoim 0,5 mln obywateli jest sporo większa. A przemysłowe może i są przedmieścia, ale centrum zachwyca. Z każdą minutą, z każdym krokiem Bilbao podoba mi się coraz bardziej. Ze swoimi wąskimi uliczkami, klimatycznymi barami, rzeką poprzeplataną mnóstwem ciekawych mostów, dziwacznym muzeum Gugenheima, no i z przekochanymi Baskami.

Dopiero kiedy wieczorem wracałam do położonego wysoko na wzgórzu schroniska, zdałam sobie sprawę, jak piękny widok się z niego roztacza. Widok na całe miasto.

Nie zwiedziłabym Bilbao (a od poznania Granady żadne miasto nie podobało mi się tak bardzo), nie rozmawiałabym z tyloma wspaniałymi ludźmi, gdyby nie deszcz, gdyby nie przebrzydła baskijska pogoda. Postanowiłam więc nie chcieć na siłę i zobaczyć jak potoczy się dalsza droga.

Szybko minęłam tabliczkę z napisem Pais Vasco (Państwo Basków) i wjechałam do kolejnego regionu. Przede mną roztaczała się Kantabria – krajobraz sielski i anielski. Wzgórza, morze, piękne białe plaże w zatoczkach otoczone stromymi masywami skalnymi, malutkie rozsiane wioski pachnące kiszonką (rodzaj siana znany mi ze stadnin koni).

W porze obiadowej dojechałam do Laredo. Alby dostać się do miasta, musimy zjechać stromo w dół. Ze szczytu wzgórza roztacza się wspaniały widok na całą miejscowość otaczającą półkolistą plażę. Mam niebywałe szczęście przybyć do Laredo w dniu lokalnego święta Batalla de las flores, czyli Kwiatowej bitwy. Tego dnia w centrum stoi 20 ogromnych karoc wykonanych z kwiatów. Tysiące margarytek i miliony płatków tworzą bajkowe figury. Była karoca z motywem ?Piratów z Karaibów?, ?Kopciuszka? i moja ulubiona z ?Alicji w krainie czarów?. Wieczorem jury miało wybrać zwyciężczynie tegorocznego konkursu. Do późnego wieczora jednak nie doczekałam i ruszyłam dalej.

https://vege.com.pl/?p=6033Szlak pieszej pielgrzymki czasami wiedzie po piaszczystych dróżkach usianych kamieniami, czasem tak nierównych, że na podjazdach rower trzeba prowadzić. Po deszczu za to robi się błotko nie do przebycia. Na niektórych odcinkach żółte strzałki wyznaczające drogę wskazują dwie opcje: dla pieszych i dla rowerzystów, w wielu miejscach wszyscy korzystają z mało uczęszczanych dróg i szos. Na początku próbowałam robić cała trasę według pieszego szlaku, później jednak z wyżej wymienionych powodów, ograniczonego czasu i nadpsutego bagażnika postanowiłam omijać fragmenty camino wiodące przez kamieniste, nierówne ścieżki i wybierać opcję rowerową.

Następnego dnia docieram do Santander, jednak już przedmieścia przytłaczają mnie korkami, hałasem i smrodem spalin. Postanawiam więc nie zwiedzać miasta, zawracam i udaję się do Santilla del Mar. Jest to miasteczko zadbane, turystyczne, bardzo przyjemne. Ociągając się, jadę do Comillas, później Unquera, a na wieczór docieram do Llanes. Jestem w Asturii!! W Llanes też lokalne święto. Na uliczkach tłok, dzieci biegają z lodami, rodzice wloką się z piwkami i cydrem – specjałem Asturii. Trudo przeciskać się rowerem. Schronisko w centrum jest pełne, więc wracam do drugiego, położonego na wjeździe do miasteczka.

Znów ruszam o świcie. Poranek jest chłody, powietrze ostre. Wschodzące słońce igra w skalistych szczytach Picos de Europa. Widok zapiera dech. Robię kilka zdjęć, lecz żadne nie jest w stanie oddać piękna tego miejsca. Postanawiam wrócić tutaj przy najbliższej możliwości, tym razem w celu wspinaczkowym. Pierwsze 26 km przemierzam błyskawicznie. Później zaczyna się zabawa. Stara droga wiedzie przez góry. Kolorowe, zadbane, niemal bajkowe wioski położone są zawsze na szczycie. Wspinam się więc wielokrotnie krętą serpentyną, po czym podziwiam kolorowe domy i kwiaty hortensji wielkości mojej głowy, następnie szaleję, jadąc z górki i zaraz kolejny podjazd. W ten sposób przemierzam z 80 km i spędzam trochę czasu w Gijón, ale na noc postanawiam zatrzymać się w Avilés. Droga z Gijón do Avilés nie jest ciekawa. Jest wręcz okropna. Wszędzie zakłady przemysłowe, jakaś rafineria. Już dawno nie widziałam nic tak brzydkiego. Humor poprawia mi się zaraz po dotarciu do schroniska. Poznaję tam starszego pana pochodzącego z Andaluzji. Nawet przejeżdżałam rowerem przez wioskę, w której mieszka. Biorę prysznic, wkładam moje ?wyjściowe? spodnie od pidżamy i idę na wieczorny spacer po starym mieście. Jest niedziela, wszystkie sklepy zamknięte, a w barach nie znajdę nic wegańskiego. Pozostaje mi kupić bagietkę i sok na stacji benzynowej.

Po moim opóźnieniu spowodowanym dniem spędzonym w Bilbao nie pozostał nawet ślad. Bez usilnego nadrabiania i ciśnienia. Po prostu, ot tak. To już szósty dzień mojej podróży, a nie odczuwam zmęczenia. Andaluzyjskie upały i drogi wyrobiły mi niezłą formę. Po południu docieram do Castropol. Po drugiej stronie zatoczki widać mój dzisiejszy cel – Ribadeo, znajdujące się już w Galicji. Okazuje się, że przez wiadukt łączący miejscowości przebiega jedynie autostrada. Muszę okrążyć zatoczkę, robiąc dodatkowe 18 km. Silny wiatr dmucha mi prosto w twarz, bardzo mnie spowalniając. Gdy docieram do malutkiego schroniska i dowiaduję się, że nie ma już wolnych miejsc, zrezygnowana oświadczam, że nigdzie się dziś nie ruszam i będę spała na podłodze lub pod drzwiami. Zrobiłam ponad 140 km, mam też ochotę pospacerować trochę po Ribadeo. Szczęście mnie nie opuszcza. Mogę spać na kamiennej posadzce. Gawędzimy do późna z grupą Katalończyków, opowiadamy sobie śmieszne zdarzenia z podróży, wzdychamy z żalem na samą myśl o końcu pielgrzymki. Nierówna posadzka robi swoje i przez kilka kolejnych dni na moim prawym boku widnieją śliczne siniaki.

Jestem coraz bliżej Santiago de Compostela, moja ekscytacja rośnie z każdym przebytym kilometrem. Tego dnia jadę nieuczęszczanymi, zapomnianymi drogami przez lasy i wioski składające się z dwóch, trzech domów. Wszędzie muczą mleczne krowy.

Nietrudno zauważyć, że Galicja przez długi okres czasu była najbiedniejszym regionem Hiszpanii. Domy nie są tak kolorowe jak w Asturii, wioski tak ukwiecone, a gospodarstwa zadbane. Klucząc dziurawymi dróżkami przez pola i lasy, czuję się trochę jak w Polsce. Coraz bardziej oddalam się od morza. Galicja wydaje mi się lekko ponura, ludzie nieco małomówni, mniej otwarci niż Baskowie czy Andaluzyjczycy.

Jestem w Baamonde. Odkrywam dom-muzeum Victora Castro Corral. W jego ogrodzie znajduję mnóstwo rzeźb kamiennych i drewnianych, oraz złote myśli wyryte w skałach. Później udaję się nad rzekę i do lasu. Pachnie grzybami. Objadam się malutkimi, słodkimi jeżynami i kwaśnymi dzikimi jabłuszkami. Włóczę się aż do zmierzchu, kiedy wracam do schroniska, rzucam się na łóżko i zasypiam, śniąc o końcu podróży.

Budzę się przed budzikiem. Zostało mi tylko 100 km. W porównaniu z wcześniejszymi etapami trasy ostatnia stówka jest prosta. Owszem jest kilka podjazdów, ale nie są one ani tak liczne, ani tak długie. Jadę przez wrzosowiska przypominające mi Szkocję. Przynajmniej tak wyobrażam sobie Szkocję. Zbieram ostatnie pieczątki. Mój credencial jest prawie pełny. Ostatnie kilometry to żwirowa dróżka wiodąca przez strome krótkie podjazdy. Wreszcie docieram do wysokich schodów, z których szczytu roztacza się widok na Santiago. Na schodach siedzi pan i maluje żółtą farbą broszki- strzałki (znak wyznaczający drogę pielgrzymki), wykonane z masy solnej. Przypina mi do bluzki świeżo wykonaną strzałkę i znosi na dół rower.

shutterstock_131750486Wjeżdżam do miasta, w którym wręcz roi się od pielgrzymów. Pozdrawiam wszystkich po drodze i postanawiam zatrzymać się w pierwszym napotkanym schronisku. Myję się szybko, znowu wkładam pidżamowe wdzianko i biegnę na Stare Miasto. Uliczki są wąskie, domy kamienne, wszędzie spotykam symbol pielgrzymki – muszle małża. Przez ogromny plac przed katedrą przewija się masa pielgrzymów. Niektórzy siedzą i podziwiają budowlę, inni kupują pamiątki, piją piwko, robią sobie zdjęcia. Wszyscy szczęśliwi i dumni z przebytej drogi, niezależnie czy za nimi 200, 800 czy 1000 km.

Katedra jest potężna. Dwie bliźniacze wieże, przebogaty, kapiący złotem ołtarz, szerokie, potężne nawy boczne robią wrażenie. Ale tak naprawdę myślę, że wędrowanie taki szmat drogi jedynie w celu zobaczenia świątyni nie miałoby większego sensu. Najważniejsza jest droga. Cudowne widoki, zapach gór, morza, lasów, pastwisk, śpiew ptaków i muczenie krów, życzliwość i pomoc okazywana przez spotykanych ludzi, odciski na dłoniach od kierownicy, przemoczone buty, posiniaczone od pedałów piszczele i brudne od smaru ręce?. Wszystkie myśli i marzenia, które przychodzą nam do głowy, małe i duże odkrycia, nowe cele, które sobie wyznaczamy, dawne ?wielkie problemy?, wydające się teraz błahostką?. Tę drogę robi się dla drogi?.

O świcie, jako że mam jeszcze całe dwa dni, wyruszam w trasę. Camino de Fisterre (90 km) wiedzie z Santiago de Compostela do położonej nad oceanem miejscowości Fisterre. Na białej plaży zbieram muszelki, brodzę w zimnej wodzie i wygrzewam na gorącym piasku i już planuję kolejną wędrówkę.

 

 

Tagi:
none