Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Jordania – szlakiem soli i kadzidła

sierpień 26 2013

Jordania zachwyca i krajobrazami, i ludźmi. Choć nie dla każdego będzie to jego Ziemia Obiecana

Już na lotnisku słyszę: U nas nie ma szyitów, sami sunnici! To ma prawdopodobnie uspokoić ewentualnie przestraszonych widokiem dość typowym dla krajów islamskich, a dla gości egzotycznym: zasłoniętych kobiet i palących grupowo papierosy mężczyzn w każdym kącie. Jakby biały na widok grupy o oliwkowych twarzach miał od razu wpaść w popłoch. Asekurują się: to nie my jesteśmy ci groźni muzułmanie, u nas nic nie wybucha, u nas wszystko będzie ?no problem?. To ?no problem? usłyszę jeszcze wiele razy, czasem kiedy jakiś problem jest. Ale w sumie to prawda: w Jordanii nie ma problemu. My czcimy Allaha, a ty nie? No problem. Jesteś Europejką i nosisz krótkie spodenki? No problem, nasze kobiety nie noszą. Nie mówimy tym samym językiem? No problem, zawsze się jakoś dogadamy.

To najbardziej ujmująca cecha Jordańczyków. Są bardzo przywiązani do tradycji, ale nie tylko nie agresywni, wręcz ciekawi inności i pogodnie tę inność akceptujący. Nie piją alkoholu, w każdym razie nie widziałem, żeby pili. Cudzoziemiec jednak może, jego sprawa, jego wybór. I sklep z alkoholem na jego użytek się znajdzie, choć raczej nie na głównej ulicy. Może po prostu doszła tu już zaraza merkantylizmu? Niech piją i płacą! Nie, nie wydaje mi się? Nie spotkałem w Jordanii tak typowej np. dla Egiptu, a nawet Turcji, nachalności u sprzedawców. Chcesz coś kupić? Świetnie! Tylko oglądasz? No problem?

Między sobą też nie są nachalni. Na wezwanie muezina odpowiada zawsze kilka osób na ulicy. Niektórzy sklepikarze wyciągają dywaniki i modlą się. Zawsze ci sami. Inni tylko na chwilę przystaną albo i nie. I nikt nie robi z tego problemu. Odnoszę wrażenie, że tutaj żyje się na swoje konto. Że sąsiad nie mówi ci, jak masz żyć. A większość i tak żyje zgodnie z tradycją, bo tak chce (choć sama chęć nie zawsze wystarczy: by pojąć kolejne żony, trzeba mieć z czego je utrzymać; prawo zezwala na trzy).

Jordanię trudno nazwać urlopowym rajem. Oczywiście w katalogach biur turystycznych pojawią się zdjęcia palm i cudownych morskich stworzeń przeplatane wizerunkami Petry, ale typowy turysta nadmorski poczuje się tu oszukany. Kraj, owszem, ma wybrzeże. Konkretnie 27 km. I jeden tzw. kurort ? Aquabę, spore miasto, coraz bardziej turystyczne, ale dalekie od wyobrażeń egzotycznego raju. Mnie to odpowiada, jest prawdziwe. To nie egipskie czy tunezyjskie sztuczne miasto hoteli. Z drugie strony ? w samej Aquabie rozsądnego miejsca do plażowania nie ma w ogóle. Dwa hotele (nieprzyzwoicie drogie i luksusowe) mają plaże prywatne. Pozostała miejska część nabrzeża to bulwar, nad samym morzem lokalne kawiarnio-herbaciarnie z plastikowymi fotelami i brudnawą ceratą na stolikach. Bez wejścia do wody. Przyjemnie posiedzieć w takim lokaliku, po jednym dniu już zaprzyjaźnionym, napisać coś czy przeczytać, słysząc fale niemal spod stóp? Ale opalać się czy pływać nie da rady. Po to trzeba pojechać na południe od miasta, gdzie ? minąwszy spory port ? najpierw zobaczymy plaże publiczne (ładny piasek, ostre skały na granicy plaży, molo, brak infrastruktury; pusto, czasem trafi się miejscowa rodzina), a potem ośrodki z prywatnymi plażami dostępnymi nie tylko dla gości hotelowych (opłata, piasek, oblegane molo ? wejście do morza, szkółki nurkowania, tłok). Wybór należy do was.

Za to w samej Aquabie można popływać łódką ze szklanym dnem i pooglądać stwory jak ze snu, których w Morzu Czerwonym nie brakuje, poszwendać się bez celu, chłonąc atmosferę prawdziwego miasta, zrobić zakupy za rozsądną cenę (warto zaopatrzyć się w przyprawy na rok – biały pieprz czy kardamon z miejscowego sklepiku przez długie miesiące pachniały, jakby zostały dopiero co zebrane). I koniecznie posiedzieć w pijalni soków (zaprzyjaźnionej oczywiście), poobserwować prawdziwe życie miejscowych, dać się wciągnąć do rozmowy ? bo chętni na pewno się znajdą (lepiej nie mówić za dobrze po angielsku, poziom lekko półśredni sprawdza się tutaj najlepiej). I popatrzeć na przeciwległy brzeg ? na betonowy izraelski Ejlat, bo kształt Morza Czerwonego sprawia, że nigdzie nie jest daleko.

Aqaba, choć położona na samym południu kraju, jest dobrym punktem wypadowym z tego samego powodu ? Jordania to niewielki kraj, a nie ma innego niż Aqaba miasta, które pomiędzy wyprawami dałoby tyle codziennych przyjemności.

Większość wyjeżdżających (biura podróży najczęściej oferują wycieczki objazdowe do Izraela i Jordanii jednocześnie) decyduje się na Jordanię z myślą o Petrze. I mają rację! Petry nie można nie zobaczyć, choć nie jest to miejsce miłe, łatwe i przyjemne. Praktycznie zawsze pełne turystów, ale tu jakoś mniej to przeszkadza niż w innych starożytnych miastach ? typowych punktach wypadów nałogowych zwiedzaczy. Teren jest na tyle duży, że jakoś się rozpraszają. A może bombardowanie wrażeniami tak silne, że przestaje się zwracać uwagę na tłum dookoła? Niby tłok, a każdy jakby był sam wobec porażającego piękna tego miejsca.

Niestety nie dotyczy to wiodącej do niego drogi, która zmienia się w wąwóz Bab as-Siq – szeroki miejscami na kilka metrów, a wysoki nawet na 300 m. Kiedy patrzy się w górę ? szok. Chciałoby się także obejrzeć zabytki ? są tu stare grobowce, rzeźbione wnęki? Nie da rady! Już jakiś amerykański (japoński, jakikolwiek) nastolatek wlazł do szczeliny i wystawia głowę, żeby jeden z 20 innych zrobił mu zdjęcie. Potem się zamieniają, aż do skutku. Irytacja narasta, uspokaja tylko widok nieba i roślin, które próbują tu żyć, choć warunki żadne? Idziesz (możesz też jechać konno, na wielbłądzie albo bryczką, ale jeśli umiesz chodzić, to nie ma to większego sensu). Zmęczenie słońcem daje się już odczuć (otwierają o godz. 9 rano, ale o tej godz. 10 słońce stoi już wysoko). Dajesz się wyminąć tłumowi, koncentrujesz się na szczegółach? i nagle widzisz coś, czego nie zapomnisz już nigdy. Wąwóz robi się już naprawdę wąski. Właściwie to ciemny korytarz, który nagle pęka, a w szczelinie ukazuje się zalany słońcem, złoto-czerwony pałac. Nie jest pałacem, ale to okazuje się, dopiero kiedy przejdziesz przez szczelinę. To najbardziej znany obrazek z Petry – Al-Khazaneh, tzw. skarbiec. Czy naprawdę był skarbcem? Może grobowcem władcy? Nikt nie wie na pewno. Z zewnątrz wygląda jak pałac albo świątynia, z cudownymi zdobieniami, ze swoimi rzeźbionymi kolumnami i pilastrami. Wewnątrz jest surowy. Po prostu duże pomieszczenie, w którym dziś ukryje się czasem przed słońcem jakiś ptak. Pierwsze wrażenie: jakby Efez, tylko pomalowany na kolor starego złota. No i nie zbudowany, lecz wykuty w skale?

Nie od razu było to miasto kute. Tak dogodne warunki do obrony dawały poczucie bezpieczeństwa, więc Nabatejczycy, którzy je zbudowali, najpierw stawiali tu po prostu swoje namioty. Nie brakowało też naturalnych grot, które stawały się stałymi mieszkaniami. Kilka źródeł dostarczało wody dla niewielu mieszkańców, więc zapewne długo była to niewielka osada. Położenie na szlakach handlowych ? zwłaszcza szlaku karawan wiozących kadzidło ? dało jednak Nabatejczykom fortunę. Nie, karawan nie wpuszczano do środka, miasto było tylko dla mieszkańców. Wysunięty o kilka kilometrów posterunek na płaskowyżu pobierał myto, czasem w towarze, którym potem handlowano (możliwe, że Al-Khazaneh był właśnie ich składem). Nabatejczycy sprzedawali też podróżnym wodę. Fortuna rosła, miasto też. Zaczęto wykuwać domy i grobowce w skale, a ponieważ robili to ludzie bogaci, to ich status musiał bić w oczy. Stąd bajeczne zdobienia na zewnątrz i niejaka oszczędność we wnętrzach.

Miasto rosło w górę skalnych ścian, zaczęło brakować wody, zbudowano więc regularny akwedukt. Potem amfiteatr. Tak, to wszystko, zanim Petrą zaczęli rządzić Rzymianie. Oni tylko dorzucili swoje trzy grosze do już istniejącego cudu wśród skał, tworzonego od III w p. n. e.

Petra nie jest jednym z tych miast, w których każdy kolejny dom jest podobny do poprzedniego. Różne style, różne skały, w sumie nie wiadomo, gdzie patrzeć. Do drodze do najodleglejszego punktu (el Deir, czyli klasztor, choć klasztorem był tylko przez okres bizantyjski) trzeba by przystawać co 10 m i rozglądać się w każdą stronę, żeby nie uronić niczego. Droga jest ciężka. Wzniesienie nieprzesadne, odległość też, a jednak idzie się z trudem. To słońce, przed którym nie ma ucieczki, wysysa siły. Ludzie i osiołki wykorzystują każdy skrawek cienia, ale trzeba iść dalej. Opłaca się. Na górze kolejny olśniewający widok ? z jednej strony el Deir, z drugiej ? panorama płaskowyżu. I jeszcze rzut oka na pustelnię położoną na stromiźnie, już poza granicą Petry. I herbata z miętą, która przywraca siły jak nic. Powrót: wydaje się, jakby to była zupełnie inna droga. Nie, jest ta sama, tylko teraz idziesz w dół i widzisz inne szczegóły. Choćby tęczowe skały, które mienią się barwami od purpury po błękit. I to poczucie, że się jest w naturze i cywilizacji jednocześnie. Niezapomniane.

Wszystkiego nie zobaczysz. Oprócz sztandarowych zabytków opisywanych w każdym przewodniku jest tak dużo grot, grobowców, domów. Nie da się. Jeśli chcesz wetknąć nos w każdy wart obejrzenia kąt, czyli w każdy kąt, przydadzą się przynajmniej dwa dni. Nocleg w pobliskim miasteczku nie powinien być problemem. Trzeba tu wrócić.

Jeszcze przestroga: niech ci się nie wydaje, że wystarczy bandana na głowę. Ubierz się przewiewnie, ale dość szczelnie (nie przez przypadek tradycyjnym strojem w tym rejonie jest galabija). A na głowę włóż kapelusz z szerokim rondem albo kefiję ? u nas znaną jako arafatka, byle nie fantazyjnie, załóż ją jak tubylcy, zrób z niej daszek na wysokości czoła, a tył spuść swobodnie w dół. To uchroni przed oparzeniami nos, kark i uszy, a niewiele rzeczy tak boli jak spalone słońcem górne powierzchnie małżowiny?

Inne miejsce, polecany strój podobny. Wadi Rum ? pustynia położona około 100 km od Petry. To kiedyś były góry. Przypominają o tym czerwone ostańce pośród powstałego z nich piasku. Największy to słynna góra Siedem Filarów Mądrości. Nazwa jest nowa, komercyjna, nawiązuje do znanego Brytyjczyka, którego historię poznał świat dzięki filmowi ?Lawrence z Arabii?. Historia jego walki po stronie Arabów przeciw Turkom w czasie I wojny światowej poruszyła wielu, więc przypomina się o nim turystom co krok.

Nie to jednak jest największą atrakcją Wadi Rum. Dzień tutaj (poruszanie się samodzielnie jest zabronione, ale teren jest na tyle duży, że nie musimy wpadać bez przerwy na konkurencyjne grupy) to czas zatrzymany. Zgoda, beduini sprzedający herbatę (z miętą, a jakże) jakby troszkę komercyjni, zamiast wielbłądów jeepy, oaza szczelnie ogrodzona? A jednak wrażenie bycia w miejscu, gdzie człowiek osiedlał się w okresie zdecydowanie prehistorycznym (o czym świadczą rysunki w skalnych grotach) dominuje. I ten niesamowity krajobraz z czerwonawego piasku i skał, w które ? gdzie się tylko da ? wcinają się rośliny, wykorzystujące każdą kroplę wody (dostępnej tutaj częściej niż na wielkich pustyniach). Na koniec dnia warto wspiąć się na którąś z piramid piasku ? wielką górę ciemnoczerwonego pudru, który kiedyś importowało Imperium Rzymskie ? nic nie daje lepszego relaksu. I poczekać na zachód słońca ? w tym rejonie wygląda jak w kreskówkach, w których upływ dni i nocy pokazuje się przy pomocy Słońca i Księżyca szybko wskakujących i nagle zeskakujących z horyzontu.

Po prawdzie po pewnym czasie w Jordanii oko zaczyna tęsknić za czymś, co nie byłoby żółto-czerwono-brązowe? Za zielenią. W tym kraju tylko 4 proc. ziemi nadaje się do uprawy, to głównie teren na północnym zachodzie. Jest jedno miejsce, w którym nieziemski krajobraz jest złagodzony tym wytęsknionym kolorem. Ważny punkt, nie do ominięcia, kiedy już będziemy w Jordanii. Morze Martwe ? jego stałe parowanie nie tylko zapewnia mu zasolenie na poziomie 30 proc., ale też tworzy mikroklimat, który pozwala żyć większym i bardziej wymagającym roślinom w pasie ziemi wzdłuż jeziora. Widać, gdzie kończy się jego władza ? zieleń urywa się jak odcięta gigantycznym nożem.

Morze Martwe to niezwykłe miejsce. Koniecznie trzeba się przekonać na własnej skórze, jak to jest pływać, nie pływając. Zasolenie powoduje, że gęsta woda utrzymuje ciało na powierzchni. Tutaj nie da się utopić. Trzeba się tylko przyzwyczaić, by nie wykonywać gwałtownych ruchów ? spowodują tylko, że napijemy się ohydnej wody, lub ? co gorsza ? dostanie się nam ona do oczu. Sól odkłada się na każdej powierzchni ? tak jak w doświadczeniu, które każdy robił w podstawówce. Jeśli zastąpicie szklankę jeziorem, a sznureczek np. metalową siatką ogrodzeniową czy sporym głazem, otrzymacie Morze Martwe.

Można spróbować znaleźć dziką plażę, ale nie polecam. Na plażach komercyjnych jest przynajmniej prysznic ze słodką wodą ? całkowicie niezbędny. Jeśli jednak podliczyć, ile zapłacilibyśmy za sól albo błoto z Morza Martwego nie tylko w Polsce, ale i w sklepiku przy plaży, opłaca się i tak. A po kąpieli wodnej i błotnej, jadąc już wzdłuż jeziora, zobaczycie niesamowitą taflę gęstej wody okrytą niemal bez przerwy pierzyną mgły. Przy brzegu zaś warstwę soli jak koronkową lamówkę.

Po drodze można podjechać na górę Nebo. Gdzieś tutaj podobno ukryto Arkę Przymierza po zdobyciu Jerozolimy przez Nabuchodonozora. A pokolenia wcześniej to stąd ponoć Mojżesz ujrzał po raz pierwszy Ziemię Obiecaną. I po raz ostatni, bo Bóg nie pozwolił mu do niej wejść. Gdyby Mojżesz mógł, pewnie by stwierdził, że warto było zobaczyć ten rozległy widok na krainę, która dziś jest nadal surowa, a do tego stała się tak gościnna.

Autor: Maciej Weryński

none