Głównym celem wyjazdu do Bristolu była wymiana wolontariackich doświadczeń. Zwiedzanie odbyło się niejako przy okazji.
Chciałabym opowiedzieć o wycieczce grupy osób do Bristolu w ramach programu „Wolontariat na cztery łapy”, który realizuje Fundacja Viva!. Artykuł zawiera lokowanie kilku produktów: wolontariatu, aktywizmu i wspierania organizacji pożytku publicznego. To będzie opowieść z głębi serca. Nie zachowam chłodu dziennikarskiego, wybaczcie.
To przede wszystkim o wolontariuszach jest ten tekst: o ich codziennej, mrówczej, bezpłatnej pracy na rzecz tego, aby nasz świat był nieco mniej okrutnym miejscem. Nie każdy superbohater nosi pelerynę. Poznajcie tych, którzy noszą koszulki z napisem „be kind to all kind”.
Viva! i jej wolontariusze
Dla porządku napiszmy to od razu: „Wolontariat na cztery łapy” odbywa się w ramach grantu Narodowego Instytutu Wolności, a jego najważniejszą funkcją jest promocja i wzmacnianie wolontariatu. Fundacja Viva! zaprosiła do udziału ponad 20 aktywistek i aktywistów, z czego mniej więcej połowa pracuje bezpośrednio ze zwierzętami, a pozostali zajmują się lobbowaniem na rzecz pełnego wyzwolenia tychże. Pierwszych spotkacie np. w Schronisku w Korabiewicach (gdzie oprócz psów i kotów mieszkają też lisy, świnie, kury i inne osobistości) oraz w grupach prozwierzęcych, np. w łódzkim Kotylionie (tamtejsi wolontariusze walczą z bezdomnością kotów), dziesiątkach domów tymczasowych dla bezdomnych zwierząt i przy procesach adopcji. Drudzy to wegańscy aktywiści i aktywistki, którzy przy pomocy kampanii, akcji ulicznych, nacisków politycznych czy edukacji oddolnej próbują poprawić sposób, w jaki człowiek podchodzi do istot innych gatunków.
Łącznie pod szyldem Vivy! działają dziesiątki, jeśli nie setki wolontariuszy w trzech krajach: Wielkiej Brytanii, Polsce i… Ugandzie.
Polska Viva! zajmuje się wszystkim, co ma związek z prawami zwierząt. Powstała w 2000 roku, żeby jako pierwsza organizacja głośno krzyczeć o tragedii koni ciągnących wozy na Morskie Oko. W 2012 r. zamieniła schronisko w Korabiewicach w wielogatunkowy azyl. Ma swój oddział zajmujący się adopcjami gryzoni polaboratoryjnych (Viva! Gryzonie), całe mnóstwo grup lokalnych odpowiedzialnych m.in. za kastracje i adopcje kotów, a także projekty promujące weganizm („Białe Kłamstwa”, „Zostań wege na 30 dni” i inne) czy interwencje w przypadkach, gdy dochodzi do naruszenia prawa (Viva! Interwencje). To wszystko rękami skromnej grupy pracowników i mnóstwa, mnóstwa wolontariuszy i wolontariuszek.
Wolontariusze i ich Viva!
Muszą istnieć setki osób skłonnych robić rzeczy dla idei, żeby przy minimalnych funduszach, które organizacje są w stanie pozyskać, móc w ogóle działać. Praca wolontariuszy i wolontariuszek to zdecydowane przeciwieństwo tego, co David Graeber nazwał bullshit jobs, a polski tłumacz Mikołaj Denderski przetłumaczył kulturalnie jako „prace bez sensu”. Kiedy weryfikujesz siedemnasty z rzędu adres wegańskiej knajpy, żeby aplikacja z wyszukiwarką lokali działała jak należy, a przed tobą jeszcze jakieś 200, możesz nabrać pewnych wątpliwości. Albo kiedy widzisz, ile cierpienia człowiek zadaje istotom innych gatunków. Pracujesz bezpośrednio z wyzyskiem, eksploatacją, ponurą wiedzą na temat rzeczywistości hodowli przemysłowych i ze skrzywdzonymi, często bestialsko, ofiarami szowinizmu gatunkowego. Wypalenie aktywistyczne to drugie imię wielu wolontariuszy i właśnie m.in. po to, aby temu przeciwdziałać, powstają takie projekty jak „Wolontariat na cztery łapy”.
Oprócz spotykania się i integrowania z pozostałymi zaangażowanymi osobami, wymiany doświadczeń i tworzenia wewnątrzorganizacyjnej, nieformalnej sieci wzajemnego wsparcia, udział w programie wiązał się też z wyjazdem do Wielkiej Brytanii, aby poznać organizację-matkę. Pojechać mogło tylko troje wolontariuszy, dlatego odbył się konkurs na najlepszy pomysł na wspólny projekt z Vivą! brytyjską. Wzięłam w nim udział, a wraz ze mną Dorota i Klaudiusz. Mój projekt zakładał organizację dużej imprezy dla aktywistów i aktywistek z różnych organizacji, nie tylko prozwierzęcych. Integracja, wymiana know-how i… potajemne weganizowanie osób, które działają społecznie, więc serca mają wrażliwe już na wstępie. W marketingowo-sprzedażowym slangu mówi się o takich przypadkach „nisko wiszące jabłka”.
Dorota: sól aktywizmu
Z wykształcenia Dorota jest kulturoznawczynią, a w ramach wolontariatu w Vivie! koordynuje lokalną grupę aktywistów i aktywistek w Trójmieście. Zawodowo związana z gdańskimi sztandarowymi instytucjami: Europejskim Centrum Solidarności i Muzeum II Wojny Światowej. A w Vivie! sprawuje pieczę nad osobami z Gdańska, Gdyni i Sopotu, które swój czas wolny, podobnie jak ona, chcą poświęcić walce o wyzwolenie zwierząt. To 7–20 osób – liczba się waha, jak to w wolontariacie. To sztandarowa opowieść koordynatorów i koordynatorek. Często bywa tak, że nie ma z kim robić akcji ulicznych.
Dorota, którą znam, jest metodyczna i pełna równowagi, zorganizowana, spokojna i dziarska. Niezawodna – to ostatnie jest cechą wszystkich tych, dzięki którym wolontariat jeszcze żyje. Oprócz Doroty spotkałam na swojej aktywistycznej drodze bardzo wiele niezawodnych osób, w Vivie! i poza nią. Są solą aktywizmu. Trójmiejska koordynatorka Vivy! lubi horrory, więc wyobraźcie sobie jej minę, gdy w Bath przechodziliśmy obok domu, w którym Mary Shelley pisała „Frankensteina”. Jej projekt na konkurs był z tą pasją związany – wyobraźcie sobie, że w kinie oglądacie coś jakby trailer filmu grozy, a na końcu dowiadujecie się, że chodzi o grozę rzeźni przemysłowej. Na pytanie, dlaczego została wolontariuszką, Dorota odpowiada, że jest to winna zwierzętom. Gdyby nie ona, na naszej drodze nie stanęłoby Stonehenge, które stanowiło metafizyczną „kropkę nad i” wyprawy do Wielkiej Brytanii. Jako jedyna przytomnie zauważyła, że to jest całkiem blisko. – Wyjazd do brytyjskiej Vivy! dał mi możliwość spojrzenia na aktywizm prozwierzęcy z innego punktu widzenia. Można być nieco kontrowersyjnym i wykorzystać humor, by trafić do odbiorcy. Poza tym – choć doskonale zdaję sobie sprawę, że gdzieś tam na świecie są inni weganie, którzy działają dla zmiany – to przyjemnie było spotkać ich na żywo i poczuć siłę wspólnoty i walki o wspólną sprawę. Pobyt w UK był też dla mnie czasem ściślejszej integracji z wolontariuszami i pracownikami Vivy!. Spajanie więzi daje mi paliwo do dalszego działania dla zwierząt – wspominała.
Klaudiusz: aktywista wszędobylski
Klaudiusz jest zawsze obecny tam, gdzie można zrobić coś dla zwierząt. Działa z grupą warszawską Vivy! i zapewnia nieoceniony wkład merytoryczny: z wykształcenia już niebawem będzie zootechnikiem, hodowlę przemysłową, może w myśl zasady „poznaj swojego wroga”, zna bardzo dobrze. Jego wiedza okazała się bardzo przydatna, kiedy podczas Nocy Muzeów organizowaliśmy Muzeum Tortur Współczesnych. Jego projekt poszedł o krok dalej – Klaudiusz chciałby stworzyć escape room z wegańskim przesłaniem, taką, powiedzmy, „Ucieczkę z rzeźni”. To bardzo energetyczny aktywista, niezawodny jak Dorota, ale w pozycji lidera się nie obsadza. Jest za to zawsze doceniany przez liderów za gigantyczną pomoc.
– Wyjazd do brytyjskiej Vivy! w Bristolu okazał się doskonałą okazją do wymiany doświadczeń. Miałem możliwość przyjrzenia się różnicom i podobieństwom w naszych podejściach do wielu kwestii. Było to również cenne forum do dzielenia się problemami i wspólnego poszukiwania rozwiązań. Zostaliśmy zaproszeni do udziału w akcji w Bath, gdzie, rozmawiając z przechodniami o weganizmie, mogliśmy poznać metody pracy brytyjskiego oddziału fundacji zarówno od strony organizacyjnej, jak i praktycznej. Zwieńczeniem całego wyjazdu była możliwość zobaczenia piękna, jakie skrywają w sobie Bristol i Bath. Z wyjazdu wróciliśmy pełni przemyśleń i nowych pomysłów – opowiadał.
Ziarna weganizmu
Najważniejsze rzeczy, najlepsze pomysły, najbardziej uwznioślające rozmowy lubią się pojawiać i wydarzać w trakcie spotkań. Właśnie takich, jak to w Bristolu. Mieliśmy okazję poznać założycielkę Vivy!, Juliet Gellatley, która tuż po spotkaniu z nami leciała do Ugandy, aby doglądać weganizowanie Afryki. Dla mnie osobiście bardzo pouczające było spotkanie z Tonym Wardlem, redaktorem naczelnym magazynu „Viva! Life”, starszej siostry naszego „Vege”. Opiekę nad całą naszą grupą roztoczyła niesamowita, zarażająca energią Jo Dixon.
Poza biurowymi rozmowami o podobieństwach i różnicach w naszych know-how, mieliśmy także okazję popracować w terenie. Podczas akcji ulicznej w Bath staliśmy się uczestnikami brytyjskiej kampanii „Are you an animal lover?”, w trakcie której rozdawaliśmy przechodniom wegańskie kiełbaski w cieście i mówiliśmy, że skoro kochają swoje psy, to niech poczytają o świniach – równie towarzyskich i inteligentnych. Rozdawaliśmy ulotki o tym, czym najlepiej zastąpić jajka i mleko i liczyliśmy, że rozsypywane wspólnie ziarna weganizmu zakiełkują w sercach przynajmniej części naszych rozmówców. Zarówno w biurze, jak i podczas tej akcji poznaliśmy mnóstwo niesamowitych aktywistów i aktywistek brytyjskiej Vivy! i było to bardzo krzepiące – przekonać się na własnej skórze, że ludzi dobrej woli jest więcej.
Był też czas na inne doznania. Wycieczka-niespodzianka do Stonehenge, z której wszyscy wróciliśmy pod wielkim wrażeniem (a owoc tej konkretnej wycieczki, czyli felieton o polewaniu farbą dziedzictwa kulturowego, znajdziecie na stronie „Vege”), kolacja w restauracji Root, która ma słynną gwiazdkę Michelina i przygotowała dla nas wegańskie menu, zwiedzanie Bristolu i Bath ze wspaniałymi vivowymi przewodniczkami – to były doświadczenia, których nie zapomnimy.
Wisienka na truskawce
Wyjazd do Bristolu z Vivą! to przygoda życia, albo przynajmniej wakacji 2024. – Dla mnie to był niesamowity wyjazd – pełen wrażeń, inspiracji i przemyśleń. Czy to nie wspaniałe, że w wielu miejscach na świecie są ludzie, którzy wyznają te same wartości i tak jak my, każdego dnia, walczą o lepszy świat dla wszystkich zwierząt? Ekipa Vivy! UK sprawiła, że przez te kilka dni poczułam się częścią jednej, ponadnarodowej rodziny. Poznanie osób z innego kraju, mówiących w innym języku, wychowanych w innej kulturze, a jednocześnie tak otwartych i zaangażowanych w działalność na rzecz zwierząt, podnosi na duchu i dodaje sił. Mam nadzieję, że relacje, które narodziły się podczas tego spotkania, będą miały swoją kontynuację. Warto otwierać się na nowe perspektywy i sposoby działania – opowiadała Marta, koordynatorka projektu. Z kolei Justyna, która z Vivą! pracuje od lat, powiedziała: Opisać KRÓTKO swoje wrażenia z wyjazdu studyjnego do Vivy! UK? Niemożliwe! Te kilka dni obfitowało w ciekawe spotkania i rozmowy. Inspiracje do działania znaleźć można było dosłownie na każdym kroku. Czułam się mile widzianą gościnią, a moje pytania i wątpliwości traktowano serio i z uwagą. Wspaniale było spędzić ten czas ze świetną ekipą aktywistów – nie potrafię sobie wyobrazić lepszego składu! Dziękuję za fenomenalne i niezapomniane wrażenia, niespodzianki, wspólne posiłki, wieczory i poranki. Bristol i Bath przecudne, cieszę się, że mieliśmy trochę czasu na zwiedzenie tych pięknych miast. Mam w sobie silną potrzebę, by jeszcze tam wrócić.
Na co warto zwrócić uwagę w południowo-zachodniej Anglii?
Bristol:
Banksy – jeden z przykładów street artu, który słynny artysta uprawiał w tym mieście, znajduje się tuż koło biura Vivy! – przedstawia żołnierza celującego do biedronki. Ale takich smaczków – pojedynczych ulicznych grafik Banksy’ego – jest w całym Bristolu bardzo dużo. Można się pobawić w „znajdź je wszystkie”.
Christmas Steps – strome schody ufundowane w 1669 r. przez kupca winiarskiego. Skąd ich świąteczna nazwa? Najprawdopodobniej ze zniekształcenia oryginalnej nazwy Knifesmith Street, którą wiele osób wymawiało jako Christmas Street. Bardzo malownicze te schody, dzisiaj wokół nich rozsiane są małe sklepiki.
The Hatchett Inn – ponoć najstarszy pub z drzwiami obitymi, jak głosi legenda, ludzką skórą. W przewodnikach przeczytamy, że z tym byciem najstarszym, to być może nie do końca prawda, ale obecni właściciele marketingowo upierają się przy tym fakcie. Miejsce utrzymane jest w stylistyce Tudorów, zostało założone w 1606 r. i rzeczywiście można do niego wejść przez piękne drzwi, obite pokrytą niebieską farbą skórą. Czy rzeczywiście ludzką? Legenda powstała w XIX w. – wtedy to władze Bristolu chciały mieć jak najwięcej pożytku z wieszanych przestępców i próbowały „recyklingować” ich ciała, a skórę – w szczególności.
Clifton Suspension Bridge – piękny most nad rzeką Avon, zaprojektowany przez Isambarda Brunela, otwarty w 1864 r. Jest symbolem Bristolu, niestety, bardzo smutnym. Wiele osób postanowiło zakończyć swoje życie poprzez skok z mostu Clifton, stąd jego zwyczajowa nazwa – Most Samobójców.
Root – restauracja szczycąca się gwiazdką Michelina. Bardzo droga i oferująca bardzo wyrafinowane dania, np. połączenie buraków z jeżynami i fistaszkami. Cieszę, że mogłam tego wszystkiego spróbować dzięki brytyjskiej Vivie, ale przyznać też muszę, że jeszcze bardziej smakowała mi pita z falafelem z budy za rogiem.
Bath:
Dom Mary Shelley, autorki „Frankensteina” – zwiedzić tego przerobionego na muzeum przybytku nam się nie udało, więc tylko zapowiadam, że jest taka możliwość. To właśnie w tym domu Shelley pisała słynną powieść grozy, będącą też społeczną metaforą, gdy wokół szalała zaraza. Prawdopodobnie wielka gratka dla każdego wielbiciela horrorów.
Centrum Jane Austen – i znowu, nam się zwiedzić nie udało, ale nikt, kto mieni się fanem literatury wiktoriańskiej, nie powinien pominąć tej lokacji. Austen podobno bardzo nie lubiła Bath i mieszkała tu tylko kilka lat, ale akcja jej dwóch powieści – „Perswazje” i „Opactwo Northanger” – rozgrywa się właśnie tutaj.
Łaźnie rzymskie – w Bath znajdują się jedyne w Wielkiej Brytanii źródła geotermalne. Już starożytni Rzymianie korzystali z tego dobrodziejstwa. Dzisiaj w rzymskich łaźniach kąpać się nie można (choć zwiedzić owszem), ale źródła geotermalne nie leżą odłogiem. W mieście znaleźć można nowoczesne łaźnie i baseny, idealne na relaks i rekreację.
Średniowieczne mury – śladów średniowiecza jest w tym mieście sporo: to liczne klasztory czy Opactwo Bath Abbey. W kilku miejscach zachowano też fragmenty starodawnych murów obronnych.
Plant.Eat.Licious – cudowne miejsce, żeby po całym dniu zwiedzania (albo akcji ulicznej) zjeść coś pożywnego i wegańskiego, na pełnym wypasie, za to w cenach niezwalających z nóg tak, jak te w Root.
Stonehenge
Dla naszej wycieczki to była okazja, by zobaczyć jeden z najwspanialszych obiektów dziedzictwa kulturowego na terenie Anglii. O tym, że ten dziwny, stary, kamienny krąg został zbudowany na przełomie neolitu i epoki brązu, czyli ładnych kilka tysięcy lat temu, przeczytacie w Wikipedii. Te wielkie kamienie sprowadzono ponoć z Walii, nikt nie wie, jak, choć historycy się domyślają i rekonstrukcje metod transportu obejrzycie sobie w muzeum zorganizowanym przy Stonehenge. Są jednak oczywiście tacy, którzy widzą w Stonehenge dzieło kosmitów, o czym miałaby świadczyć m.in. precyzja, z jaką budowlę dostosowano do zjawisk astrofizycznych. Kosmitów zostawmy jednak między bajkami – na trasie do Stonhenge spotkacie niemniej dziwnych Ziemian. Przychodzą się tam modlić druidzi, a nasza wycieczka poprosiła o zdjęcie na tle kamieni panią, która następnie wróżyła nam wszystkim z naszych imion. Trochę to było śmieszne, trochę irytujące, a trochę, jednak… metafizyczne.
- Tekst i zdjęcia: Jolanta Nabiałek
- Tekst ukazał się w numerze 12-1/2024-2025 Magazynu VEGE