Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

Wspólnota opresji

luty 25 2024

Nie wszyscy zdają się dostrzegać, że dyskryminacja kobiet ma to samo źródło co przemoc wobec zwierząt.

Kobietom i osobom, którym przy urodzeniu przypisano płeć żeńską, łatwiej dojrzeć do feminizmu niż typowym mężczyznom. To zrozumiałe – kiedy jakiś system cię krzywdzi, masz większą skłonność, żeby go podważać, niż wtedy, kiedy jesteś jego beneficjentem. To także podstawowa przyczyna tego, że o ile w większości feminizm chętnie jednoczy się np. z ruchami LGBTQIA+, o tyle tylko niewielka część jego przedstawicielek otwarcie głosi filozofię wegańską.

Świadome feministycznie miłośniczki kotletów schabowych wiedzą, że społeczeństwo nie ma prawa zaglądać im w talerz. Liczyć kalorii, pytać się, czy to zdrowo i czy aby nie za dużo. Mogą jednak nie zdawać sobie sprawy, że będąc pod ciągłym ostrzałem opresji patriarchalnej, są także jej beneficjentkami – konkretnie tej jej części, która znana jest jako karnizm (ideologia opierająca się na zasadzie „jedne zwierzęta kochasz, drugie zjadasz”) i szerzej – gatunkowizm (przekonanie, że jakaś osoba bardziej lub mniej zasługuje na życie i dobrostan tylko z tego względu, że jest określonego gatunku). Tymczasem po dojściu do pewnego punktu w rozważaniach o opresji można albo się cofnąć i zaprzeczyć swoim dotychczasowym odkryciom, albo stanąć w miejscu i mocno zamknąć oczy, udając, że dalej już nic nie ma, albo przekroczyć ten punkt i dojść do oczywistego wniosku: nie ma feminizmu bez weganizmu.

Refleksja na temat związku patriarchatu z gatunkowizmem pojawiła się w ruchu ekofeministycznym pod koniec lat 70. Ówczesne myślicielki zauważyły, że opresja kobiet ma to samo źródło co zbrodnie wobec środowiska naturalnego, a tym samym – wobec zwierząt. W całym ekofeministycznym nurcie najwięcej uwagi etyce relacji człowieka z innymi zwierzętami poświęciła Carol J. Adams w swojej książce „Polityka seksualna mięsa” wydanej w 1990 r. W Polsce esej ten ukazał się dopiero w 2022 r. nakładem Oficyny 21 i w tłumaczeniu Michała Stefańskiego. Autorka opisała związki między jedzeniem mięsa a męską dominacją, a zbrodnię gwałtu zestawiła z gehenną rzeźni czy polowań. Zdaniem Adams mięsna dieta to jeden z ważniejszych filarów patriarchatu.

Żeby zobaczyć, jak to dokładnie działa, można np. posłuchać któregoś z wykładów Karoliny Skowron-Baki, polskiej działaczki na rzecz zwierząt, kobiet i osób LGBTQIA+. Wystarczy zwrócić uwagę na sposób, w jaki kobiece ciało jest wykorzystywane w reklamach (czegokolwiek) i jak bardzo przypomina to sposób, w jaki marketing mówi o zwierzętach, nakłaniając nas do zakupu produktów pozyskiwanych z ich ciał. Podobieństw jest wiele, są też oczywiście różnice, ale główny punkt styczny można wyrazić jednym słowem – uprzedmiotowienie. Patriarchat ręka w rękę z gatunkowizmem głosi (choć dzisiaj nie wprost), że niektóre ciała (np. kobiece czy zwierzęce) istnieją po to, aby dawać przyjemność i służyć innym – jako obiekt seksualny, wsparcie fizyczne i emocjonalne, pożywienie czy tania siła robocza.

Współczesny feminizm, nawet ten, który traktuje prawa wszystkich ludzkich grup wykluczonych jako przedmiot swojej walki, pozostaje w większości ślepy na eksploatację istot nieludzkich. W większości, bo istnieją chlubne wyjątki. Poza klasyczkami ekofeminizmu (poza Carol J. Adams można wymienić np. indyjską filozofkę Vandanę Shivę, australijską socjolożkę Ariel Salleh, a z polskich przykładów – Annę Nacher czy Ewę Charkiewicz) są to całkiem współczesne aktywistki, naukowczynie, polityczki czy filozofki. Wśród nich m.in. Sunaura Taylor, autorka eseju „Bydlęce brzemię. Wyzwolenie ludzi z niepełnosprawnością i zwierząt”, w którym nazywa gatunkowizm ojcem wszystkich wykluczeń.
Jak sytuacja wygląda w Polsce? W polityce o prawa zwierząt jak do tej pory upominała się głośno jedynie Sylwia Spurek, narażając się zresztą na gniew i drwiny szerokiej publiki. Warto dodać, że polityczka ta jest świadoma zbieżności feminizmu i weganizmu, a swój program polityczny opisuje zdaniem „the future is for vegans and feminists” (ang. przyszłość należy do wegan i feministek).

Mamy też akademiczki. Profesora Joanna Hańderek wydała kilka lat temu książkę „Filozofia wegańska”, w której czułość wobec wszystkich istot żyjących i natury uznała za wyznacznik wegańskiego lifestyle’u. Proponuje nie tylko rezygnację z mięsa i nabiału, lecz także życie w taki sposób, aby minimalizować pozostawianą za sobą krzywdę i zniszczenie. Chcąc funkcjonować w zgodzie z tymi postulatami, powinniśmy wszyscy jak najszybciej przejść na dietę wegańską, a nawet zrezygnować z podróży samolotami, wakacji all inclusive i z innych, być może przyjemnych i wygodnych, jednak dewastujących planetę zachowań.

Badaczką, którą interesują związki między wykluczeniem kobiet i zwierząt, jest także dr Gabriela Jarzębowska, adiunktka na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego, zajmująca się krytycznymi studiami nad zwierzętami, autorka książki „Czystka gatunkowa. Tępienie szczurów jako praktyka kulturowa w Polsce powojennej”. – Uważam, że nie ma feminizmu bez weganizmu. Oczywiście to wszystko zależy od tego, jak definiujesz feminizm. Jeśli to według ciebie walka o partykularne interesy określonej grypy społecznej, jaką są kobiety, to faktycznie, weganizm ma z tym niewiele wspólnego. Dla mnie jednak feminizm to coś więcej: to walka z niesprawiedliwym, patriarchalnym systemem, opresjonującym wszystkich poza garstką mężczyzn na samej górze hierarchii społecznych przywilejów. Pozaludzkie zwierzęta, zwłaszcza te, które zjadamy, są na samym dole tej hierarchii – pozbawione jakichkolwiek praw i traktowane jak przedmioty. Autorki związane z nurtem ekofeminizmu zwracają uwagę, że mechanizm brutalnego podporządkowania zwierząt człowiekowi jest analogiczny do mechanizmów wykluczenia innych opresjonowanych grup społecznych: kobiet, przedstawicieli kultur nieeuropejskich, mniejszości seksualnych. Do tego odnosi się termin intersekcjonalność, podkreślający nakładanie się na siebie różnych form opresji. Dlatego uważam, że walka z patriarchatem nie powinna być powierzchowna i wybiórcza, powinna natomiast włączać w swój etyczny horyzont różne marginalizowane grupy. Dla mnie osobiście feministka zjadająca zwierzęta i niewidząca w tym niczego zdrożnego jest mało przekonująca jako osoba dążąca do rozmontowania opresyjnego systemu, w którym żyjemy. Choć oczywiście może wykazywać się doraźną skutecznością w walce o interesy kobiet – powiedziała badaczka.

Rewolucyjne pomysły, takie jak ten, że zwierzęta czują ból i nie należy ich krzywdzić, rodzą się przeważnie na uniwersytetach. Nie mają jednak szans przebić się szerzej, chyba że podchwyci je „ulica”. Żeby pomysły ekofeministek i wegan mogły zostać kiedykolwiek wdrożone, musi się wydarzyć przynajmniej jedna z dwóch rzeczy. Albo tzw. czyste mięso sprawi, że ukochane kotlety schabowe będą nam rosnąć w laboratoriach i nikt nie będzie musiał umierać, żeby zaspokoić nasz apetyt, albo społeczeństwa powoli zaczną dojrzewać do myśli, że zabijanie zwierząt to zbrodnia. Podczas gdy pierwszy warunek jest w rękach startupów i inwestorów, a my możemy już tylko czekać, w przypadku drugiego da się coś zrobić. O społeczne przebudzenie walczą wegańscy aktywiści i aktywistki. Nie przez przypadek spora część z nich ma poglądy feministyczne i w ogóle równościowe.

Maszerując, wegańscy aktywiści próbują uświadomić światu (także jego lewicowo-progresywnej części), że w kwestii równości w gruncie rzeczy nie odrobiliśmy jeszcze nawet bardzo podstawowych zadań. Osoby walczące z opresją wobec ludzi wciąż mają problem, aby dostrzec, że ich walka, jeśli nie uwzględnia zwierząt, jest podszyta hipokryzją. A potem pojawia się rozgoryczenie.

– Zawsze wydawało mi się, że pewne grupy ludzi wykluczane z różnych powodów będą tymi, które walkę o prawa wszystkich zwierząt będą rozumiały lepiej, uczciwiej, bardziej bezkompromisowo. Feminizm od dawna nie jest już ruchem walki o prawa kobiet, lecz ruchem sprawiedliwości społecznej. To od feministek oczekuję większej empatii i zrozumienia dla mechanizmów przemocy oraz niezgody na takie praktyki. Tymczasem patrzę na feministki rozmawiające na temat przemocy wobec kobiet i pijące w tym czasie latte i zjadające serniczek, które są produktami cierpienia i śmierci samic innych gatunków. Jak można oczekiwać sprawiedliwego i uczciwego traktowania samic ludzkiego gatunku, jednocześnie będąc oprawczyniami samic innego gatunku? Czy naprawdę nie zauważacie, że to ten sam mechanizm przemocy wobec istoty słabszej, podległej, pozbawionej praw? – pyta retorycznie Monika Kohut, weganka, aktywistka i feministka. Jej zdaniem walka o prawa zwierząt absolutnie nie mogłaby przyćmić kwestii praw kobiet. – Życzyłabym sobie, by walka o sprawiedliwość społeczną w wykonaniu feministek nie ograniczała się do jednego, ludzkiego gatunku. Szersze, uczciwe podejście do zjawiska przemocy, obejmujące zwierzęta pozaludzkie, w żaden sposób nie deprecjonuje cierpienia tych drugich ofiar, ludzkich. Czy naprawdę komuś przychodzi do głowy licytowanie się, czyj ból, czyja śmierć jest ważniejsza, bardziej znacząca? Skąd ta potrzeba, nawet w tak tragicznych okolicznościach, uważania się za kogoś lepszego? Dlaczego wciąż muszę słuchać tak niesprawiedliwych słów: „przecież to tylko zwierzęta”, gdy mówimy o cierpieniu i śmierci tychże? Oczekuję, że feministki nieweganki połączą kropki i zauważą, że systemowa przemoc wobec zwierząt pozaludzkich, w której aktywnie uczestniczą, jest dokładnie tą samą przemocą, z którą walczą w świecie ludzi. Że z powodu tak błahych powodów jak „nawyki żywieniowe” i „przyjemność ze zjedzenia konkretnego posiłku lub ubrania się w określony ciuch” niszczą rodziny podobne do tych ludzkich. Czy tak trudno zauważyć, że nasze wybory żywieniowe w sposób prosty i oczywisty mogą negować lub ucieleśniać istotę feminizmu?

Na koniec Monika Kohut ma przesłanie: – Drogie siostry-feministki, wszystko w waszych rękach. Od was zależy, czy walkę z przemocą ograniczycie do samic waszego gatunku, tylko wtedy powrócę do was z pytaniem: „Czym różnicie się od mężczyzn, którzy uważają nas, kobiety, za istoty, wobec których przemoc jest kulturowo usprawiedliwiona?”.

  • Tekst i zdjęcia: Jolanta Nabiałek
  • Tekst ukazał się w numerze 3/2024 Magazynu VEGE