Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

John Porter: wszystko jest energią

luty 26 2021

John Porter: walijski muzyk, kompozytor i autor tekstów związany z Polską od lat 70. XX w., członek Akademii Fonograficznej ZPAV, laureat m.in. Medalu Zasłużeni Kulturze – Gloria Artis

W czasie swojej długiej kariery działał Pan w wielu nurtach muzycznych. Czy nadal najważniejszy jest dla Pana rock’n’roll?
Trzeba by zdefiniować, co to znaczy (śmiech). Jeśli tworzenie muzyki przy zachowaniu w sobie ducha buntownika, jak najbardziej. Z czasem muzyka staje się stylem życia i z tego warto czerpać inspiracje.

Jak wspomina Pan współpracę z Korą i Markiem Jackowskim w ramach projektu „Maanam-Elektryczny Prysznic”?
Zostałem już jedynym żyjącym członkiem tego trio. To był początek mojej kariery muzycznej, dlatego ma dla mnie bardzo duże znaczenie. Kora i Marek bardzo mi pomogli, myślę, że ja im też. To były tzw. cygańskie czasy: byliśmy postaciami bardzo kolorowymi i wyrazistymi w kontraście do głębokiej komuny zdominowanej przez odcienie szarości. Nasz wygląd sprawiał, że nie pasowaliśmy do ludzi na ulicy. Pomimo to sale koncertowe były wypełnione. To była dla mnie wspaniała dwuletnia podróż i bardzo przyjemnie ją wspominam.

Grywał Pan koncerty z piosenkami Leonarda Cohena. Miał Pan okazję poznać osobiście tę kanadyjską ikonę?
Gdy zrobiłem małą przerwę od własnej twórczości, grałem Leonarda Cohena razem z Maciejem Zembatym. Spotkaliśmy pana Leonarda w ówczesnym Hotelu Victoria podczas jego pierwszej trasy koncertowej w Polsce. To był genialny, bardzo przyjazny człowiek. Zjedliśmy wspólnie zupę, a Maciej Zembaty prowadził z nim wywiad. Bard jadł zupę i jednocześnie palił papierosy (śmiech). Maciej niestety zapomniał włożyć baterii do dyktafonu, więc nie udało nam się nagrać tej rozmowy. Miałem bardzo podobną sytuację w czasie pierwszej sesji zdjęciowej do albumu „Helicopters” – fotograf męczył nas przez 1,5 godz., a potem się okazało, że nie miał filmu w aparacie.

Ceni Pan twórczość Leonarda Cohena?
Najpierw grałem utwory Cohena, a potem zacząłem bardzo do doceniać. Był wspaniałym poetą, a przede wszystkim bardzo mądrym człowiekiem. Mądrość życiowa wprost bije z jego poezji, co mi bardzo imponuje.

Od kogo jeszcze czerpie Pan muzyczne inspiracje?
Urodziłem się w latach 50., więc najbardziej inspirują mnie tacy twórcy jak nieistniejący już zespół 16 Horsepower, Johnny Cash, The Beatles czy The Rolling Stones. To ich muzyka płynie w moich żyłach.

Które utwory z pańskich licznych projektów ceni Pan dziś najbardziej?
Muzyk zawsze najbardziej lubi piosenki, które znajdą się na jego następnej płycie (śmiech). Na pewno cenię utwory „Ain’t got my music” i „Life” z Porter Bandu. Z Anitą Lipnicką też nagrałem parę świetnych piosenek jak „Bones of love” i „Back in town”. Nie słucham swoich płyt, ponieważ cały czas chcę rozwijać się muzycznie, robić coś nowego. W czasie grania koncertu – nawet w wersji online – niezbędna jest równowaga: trochę dawnych utworów, trochę nie tak dawnych i kilka nowych, które służą pokazaniu publiczności, że jeszcze coś się dzieje, dalej tworzę i nie odcinam kuponów.

W 2017 roku, w ramach projektu Me And That Man, nagrał Pan wspólny krążek z Adamem „Nergalem” Darskim. Jak Pan wspomina fuzję tych dwóch zupełnie różnych muzycznych światów?
Było to ciekawe doświadczenie, które spotykało się z bardzo pozytywnym odbiorem. To samo miało miejsce podczas nagrań z Wojciechem Mazolewskim.

Mieszkał Pan w różnych miejscach na świecie. W którym czuł się Pan najlepiej?
Najlepiej się czuję w Polsce. Tutaj stworzyłem moje prawdziwe życie – zarówno towarzyskie, jak i muzyczne. Nawiązując do słów Leonarda Cohena, mój dom jest tam, gdzie moje serce. A moje serce jest w Polsce, w Warszawie.

Pisze Pan teksty po angielsku, ale określa Pan swoją muzykę jako polską. Co to dla Pana znaczy?
Gdy się tu wprowadziłem około 40 lat temu, lubiłem chodzić do kawiarni posłuchać ludzi i chłonąć atmosferę Polski. Tworzę pod wpływem tego, co się dzieje wokół mnie. Śpiewam po angielsku, ponieważ jest to dla mnie najbardziej naturalne i ten język najlepiej pasuje do mojego gatunku muzycznego. Według mnie ważne jest brzmienie języka, a po angielsku tekst potrafi płynąć.

Jak wyglądała Pana droga od jedzenia typowego dla większości do weganizmu?
Weganinem w 100 proc. jestem od około trzech lat, za to nigdy nie byłem bardzo mięsożerny. Przez wiele lat nie jadałem mięsa albo robiłem to bardzo sporadycznie. Gdy pierwszy raz trafiłem do Polski, byłem zaskoczony, że nawet w czasie komuny ludzie jedli tu tak dużo mięsa. Wegetarianizm zaczął się dla mnie, gdy przez 18 lat studiowałem buddyzm, którego wyznawcy nie powinni spożywać mięsa. Nie jem mięsa z prostego powodu: mięso to jest zwierzę. Gdy przechodzi się na weganizm, nie jest ważne, co mi smakuje. Chodzi bardziej o sumienie człowieka. To coś głębszego – wychodzi się poza myślenie „nie jem mięsa, bo jest niezdrowe”. Pojawia się świadomość, że jakaś istota musi cierpieć, żebym ja mógł coś zjeść. Często to, co ludzie nakładają na talerz, jest efektem wielkiego, choć niepotrzebnego cierpienia. Nie rozumiem, jak osoby niebędące wegetarianami czy weganami potrafią mieć zwierzę domowe, bo skoro można zjeść krowę, to psa też. Może to mocne słowa, ale tak to czuję. Kochanie jednych zwierząt, a zjadanie drugich to według mnie paradoks i nieporozumienie. Większości ludzi trudno jest zrozumieć weganizm, bo mleko czy jajka nie kojarzą się z cierpieniem i nie wywołują obrzydzenia. Tymczasem produkcja mleczna też jest koszmarna.

Czego Pana uczy weganizm?
Pod względem kulinarnym to zupełnie nowe doświadczenie. Weganizm jest bardzo twórczy. Jednocześnie doceniam to, że znam składniki moich posiłków. Po prostu wiem, co jem. Gotuję to, co mam, głównie warzywa i rośliny strączkowe. Prowadzę zbilansowaną dietę i biorę suplementy w ramach dbania o siebie. Niedawno przeczytałem, że do 70 proc. chorób jest spowodowanych złą dietą. Bardzo mnie interesuje zdrowotny wpływ naszych wyborów żywieniowych.

Widzi Pan wzrost świadomości żywieniowej wokół siebie?
Tak, coraz więcej osób przechodzi na weganizm. W klasie mojej córki, która w 2020 roku zaczęła naukę w liceum, prawie wszystkie dziewczyny, w tym ona, są wegankami lub wegetariankami. Chłopcy jednak w większości dalej są mięsożerni, bo panuje przekonanie, że trzeba jeść mięso, aby być zdrowym. Jeśli zależy nam na ratowaniu naszej planety, musimy zmienić to myślenie.

Czy po zmianie diety odczuł Pan zdrowotne efekty?
Przede wszystkim schudłem. Poczułem się też sprawniejszy fizycznie i silniejszy. Wydaje mi się, że też mój umysł stał się jaśniejszy. Człowiek jedzący roślinnie jest bardziej skupiony, ponieważ robi się bardziej dociekliwy – przynajmniej w sferze jedzenia, a to ogromna część naszego życia. Trzeba mieć świadomość, gdzie i co kupić, jak to przygotować… Mam 70 lat, w związku z tym muszę o siebie dbać. Liczy się nie tylko długość życia, ale i jego jakość. Weganizm mi ją znacząco podniósł. Nie zawsze jednak żywienie wegańskie jest zdrowe. Chipsy są smaczne, ale ze zdrowiem mają mało wspólnego. Wśród produktów wegańskich też warto zachować zdrowy rozsądek. Sam nie używam oleju kokosowego, wybieram zdrowsze oleje, np. rzepakowy.

Lubi Pan gotować?
Bardzo. Niedawno odkryłem „hiszpański bigos” i lubię go przygotowywać. Do kwaśnej kapusty dodaję czarną fasolę, czerwoną paprykę, bulion warzywny, podsmażony czosnek i różne przyprawy, z których najważniejsza jest wędzona hiszpańska papryka. Ostatnio to mój kulinarny przebój (śmiech). Nie przepadam za słodyczami, choć czasami robię awangardowe eksperymenty. Bardzo lubię np. napój z mango. Najczęściej moim deserem jest po prostu świeży owoc.

Chwali się Pan innym swoimi potrawami?
Jak najbardziej. Warto pokazywać bogactwo kryjące się w roślinnym odżywianiu. Ludzie często dalej myślą, że wegańskie jedzenie jest bez smaku, a to zupełna nieprawda – nawet prosta zapiekanka na bazie ziemniaków, papryki, pomidorów i czosnku jest przepyszna. Mamy tak duży wybór warzyw i owoców, że spokojnie można nazwać roślinne żywienie o wiele bogatszym smakowo niż klasyczne dania, które znamy z dzieciństwa.

Czy zadowala Pana dostępność wegańskich produktów na rynku?
Nie jest jeszcze idealnie, bo np. wegańskie sery żółte nie smakują tak jak klasyczne, ale ostatnio bardzo dużo się zmienia. W ciągu ostatnich dwóch lat na polski rynek weszło wiele produktów wegańskich dobrej jakości.

Ma Pan ulubione knajpy?
Ponieważ sam gotuję, unikam jedzenia na mieście, ale mogę polecić wegańskie sushi w Youmiko przy ulicy Hożej. Pod względem kulinarnym wspaniała jest ul. Poznańska. Można tam dostać najróżniejsze wegańskie pyszności. Niestety nie wiem, czy wszystkie te wyjątkowe miejsca przetrwają epidemię, ponieważ były mocno uzależnione od wizyt ludzi, którzy pracowali w Śródmieściu, a teraz ich duża część pracuje z domu.

Wspomniał Pan już o doświadczeniach z buddyzmem. Praktykuje Pan medytacje. Co to Panu daje?
Pamiętajmy, że każdy znajduje swoją drogę. Buddyzm był odpowiedzią na moje potrzeby. Przede wszystkim zyskałem dystans do samego siebie. Myślenie stało się jaśniejsze, łatwiej mi się skupić. Poza tym buddyzm rozwija w nas empatię. Staramy się nie krzywdzić innych istot i wtedy życie staje się łatwiejsze i radośniejsze. Buddyzm nie jest religią, tylko drogą duchową, co mi bardzo odpowiada. Nie muszę klękać, wyobrażać sobie nieba itd. Odpowiedzialność za moje czyny spoczywa głównie na mnie, dzięki czemu mogę czerpać nawet ze złych doświadczeń. Nie obwiniam innych, tylko dostaję lekcje na przyszłość. To już zostaje z człowiekiem do końca życia. Również pod wpływem powyższych praktyk przestałem bać się śmierci. Medytacja daje dobry przykład, jak można żyć. Uświadamia, że jesteśmy tylko nieidealnymi ludźmi – mamy dobre momenty, ale zdarzają się też ciężkie. Medytacja jest wspaniała, nieważne, czy nazywa się buddyjską czy transcendentalną. Jest dla nas zdrowa i może sprawiać, że staniemy się bardziej twórczy. A jeśli połączy się wegański styl życia z systematyczną medytacją, to duchowo jest „na bogato” (śmiech).

Czerpie Pan inspiracje z przyrody?
Jestem chłopakiem z miasta, więc większość moich inspiracji pochodzi z betonu. Po tygodniu spędzonym na wsi brakuje mi już miejskiego szumu. Staram się jednak raz w tygodniu chodzić do lasu, bo to przyjemne doświadczenie.

Jak epidemia koronawirusa wpłynęła na Pana życie?
Mamy nową rzeczywistość i wszystko musimy wymyślić na nowo. To ciężkie czasy dla artystów i związanej z nimi branży. Muzyk, żeby się utrzymać, sprzedaje płyty i koncertuje. Teraz prawie nie ma koncertów. Owszem, można robić imprezy online, parę takich już miałem, jednak gdy nie ma publiczności, to zupełnie inna energia. Drugim poważnym problemem są finanse, bo często, gdy coś się dzieje w internecie, odbiorcy uważają, że to powinno być za darmo.

Jakie są Pana najbliższe plany zawodowe?
Pracuję nad kolejną solową płytą, choć możliwe, że zaproszę gości. Jej tytuł roboczy to „The white album”. Konwencja jest mocno akustyczna, z bardzo subtelnymi innymi elementami. Mam bardzo proste, wręcz minimalistyczne założenie – gitary akustyczne bez bębnów. Myślę, że najlepszy opis klimatu płyty to porównanie do późnej twórczości Johnny’ego Casha. Mam nadzieję, że album wyjdzie już wiosną tego roku.

  • Rozmawiał: Jacek Balazs
  • Zdjęcia: Katarzyna Idźkowska
  • Wywiad ukazał się w numerze 3/2021 Magazynu Vege