Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

Olga Tokarczuk

maj 24 2018

Olga Tokarczuk – jedna z najbardziej niejednoznacznych i najciekawszych współczesnych pisarek – opowiada nam o swoim zawodzie, interesujących ją tematach, pamięci i… jedzeniuRozmawiał Maciej Weryński
Zdjęcia: Zenon Kruczyński

Czym się w zawodzie pisarza/pisarki mierzy sukces?
Wolnością. Uciekałam do pisania przed rutyną i uwikłaniem w cudze problemy. Zyskałam czas i nieskończoną ilość tematów do podjęcia. Musiałam tej wolności narzucić własny porządek, żeby nie przerodziła się w anarchię, ale myślę, że to się udało. Piszę, co chcę, zajmuje się tym, co mnie fascynuje i porusza. Umawiam się z wydawnictwem na terminy, ale nie czuję się w niczym przymuszana. Jestem panią swojego czasu.

Ta wolność to pewnie także możliwość utrzymania się z pisania. Pani zrezygnowała z zawodu wyuczonego i wcześniej praktykowanego. Dlaczego?
Pracowałam najpierw jako psycholożka kliniczna w szpitalu i poradni, ale szybko się wypaliłam, po kilku latach. Myślę, że nie umiałam się psychicznie chronić. To było dla mnie za trudne, wyczerpujące. Potem zajmowałam się rozwojem psychologicznym, zanim nie zdałam sobie sprawy, że jestem introwertyczna i najlepiej czuję się sama ze sobą i swoimi opowieściami. Pisanie jest fajne. Często mam wrażenie, że żyję z mojego hobby.

Czy czytelnicy potrafili i potrafią oddzielić Panią – osobę od Pani – pisarki? Na ile sama Pani rozdziela te postaci? To może być trudne zwłaszcza w „Prowadź swój pług przez kości umarłych”, bo narrację prowadzi Pani w pierwszej osobie i tak kontrowersyjną postać jak Duszejko można by łatwo utożsamić z autorką, zwłaszcza kiedy się coś o niej wie. Ja nie wiedziałem nic o Pani diecie, ale po przeczytaniu książki nie miałem wątpliwości, że nie mógł jej napisać nikt, kto potem poszedł na hamburgera…
Moje doświadczenie jest takie, że łatwiej się pisze w pierwszej osobie – autor może się zassać do wnętrza postaci, którą stworzył, imitować jej/jego uczucia i myśli. To mi się stało, kiedy pisałam „Pług”, siadając do komputera stawałam się Janiną Duszejko. Ale działo się tak samo, kiedy pisałam te części „Ksiąg Jakubowych”, które opowiada Nachman z Buska – też byłam Nachmanem. To fajny eksperyment psychologiczny, rodzaj gry. Duszejko to kreacja złożona z kilku postaci, które znałam, ale także z tego, co dla niej wymyśliłam. To od początku miała być książka o gniewie, wtedy, kiedy przyzwoity, wrażliwy człowiek, jakim jest Duszejko, staje twarzą w twarz ze światem cynicznym, pełnym przemocy, konformistycznym i pełnym hipokryzji. Myślałam kiedyś nad argumentami przeciwników poprawności politycznej i zastanawiało mnie to, że oni widzą tylko jedną stronę jej działania – tę, która ogranicza ich wolność. Ale zniesienie poprawności politycznej spowoduje, że będziemy szargać wszystkie świętości, także takie, które przeciwnicy poprawności politycznej uważają za święte dla siebie. Duszejko wypowiada poprawności wojnę i ma gdzieś ustalone grzecznie granice. W chwili rozpaczy przekracza te granice i przestaje się certolić z polityczną poprawnością wobec tych, których uważa za złoczyńców.

Książka, a potem film „Pokot” na jej podstawie, to kolejne Pani sukcesy, ale też bardzo aktualna diagnoza…
„Pług” pisałam dziewięć lat temu i sama się dziwię, jak czas uaktualnił to, co napisałam. Nikt się nie spodziewał, że przyjdzie minister Szyszko i sprawi, że wszystkie koszmary ludzi, którym leży na sercu dobro przyrody i zwierząt, mogą się ziścić. Kiedy pisałam „Pług”, jeździłam często do Puszczy po inspiracje. Wiele pomysłów przyniosły mi rozmowy z nieżyjącym już Januszem Korbelem.

Czy nie obawiała się Pani, że ktoś może tę książkę wziąć za wezwanie do agresji? Czy czuje Pani odpowiedzialność za książki i słowa wypowiadane publicznie, bo przecież wierni czytelnicy mają Panią za autorytet?
Wychowałam się w czasach, w których książka i czytanie literatury było doświadczeniem psychologicznym i – czasem – duchowym. W tym świecie literatura to był obszar wolności, przestrzeń do wszelkich możliwych eksperymentów myślowych i społecznych. Dziś świat staje się coraz bardziej dosłowny, ludzie tracą umiejętność rozumienia fikcji. To bardzo smutne. Fikcja literacka jest spychana na jakieś marginesy, króluje literatura faktu (często „upiększana”) albo jakiej hybrydowe gatunki „powiem ci, jak było naprawdę”. Tymczasem większość aktywności ludzkiego umysłu dzieje się w czystej i nieskrępowanej wyobraźni, to ona jest w stanie tworzyć światy, stawiając niewyobrażalne pytania, pozwalając dokonywać eksperymentów. Wolna nieskrępowana kultura daje nam szansę zmierzyć się z trudnymi problemami w bezpieczny sposób. „Pług” nawiązuje do wielkiego tematu zemsty – obecnego w literaturze, kinie i dramacie od setek lat. Trochę inaczej tylko rozkłada akcenty. Mścicielem nie jest więc tutaj mężczyzna, jak w westernie na przykład, ani piękna młoda wojowniczka, jak to często bywa w kinie współczesnym, tylko ktoś niepozorny, a nawet wykluczony – stara kobieta.

A czy była Pani gotowa także na drugą stronę popularności – nienawiść?
Nie, nie byłam gotowa. Ten hejt, który dostałam, jakoś mnie zmienił, do tej pory naiwnie zakładałam, że ludzie mnie lubią, a przynajmniej nic nie mają przeciwko mnie. Nie jestem działaczką polityczną ani społeczną, jestem pisarką, moim zawodem jest wypowiadanie sądów, co których jestem przekonana. Mój błąd polega czasem na tym, że te sądy, które wydają mi się absolutnie oczywiste, przypisuję też innym. Trudno się nie zgodzić, że zabijanie jest złem.

Czy każda kolejna książka wydaje się Pani tą najważniejszą, czy są takie, które uważa Pani za kamienie milowe?
Każda jest świadectwem czasu, w którym powstawała, wtedy wydawała się najważniejsza. Pisząc każdą z nich, robiłam jakiś krok do przodu. Każda była wyrazem szukania swojej formy, swojego własnego języka. Nie wiem, jak miałabym mierzyć ich ważność. Z pewnością najwięcej czasu poświęciłam „Księgom Jakubowymi”, to właśnie one uczyniły ze mnie „poważną pisarkę”.Myślę, że w pisaniu bardzo ważne jest umiejętne odrywanie się od tego, co się napisało. Ważne jest po prostu zapominanie. Bez takiego resetu nie mogłabym przejść do czegoś nowego. Nabokov skarżył się kiedyś, że ma taką złą pamięć. Ja też mam. Nieuważnie zapamiętałam własne życie i pewnie nie umiałabym napisać książki autobiograficznej. Moja pamięć pracuje jakoś nietypowo – pamiętam detale, drobnostki, obrazy, przeczucia. W gruncie rzeczy myślę, że zapominanie jest dobre – uwalnia nas od niepotrzebnego bagażu i robi miejsce na inne doznania.

Jak określiłaby Pani zasadnicze tematy swojej twórczości. Od „Prawieku…” wydaje się to w dużej mierze czas…
To jest właściwie pytanie do czytelników – jak oni/one to widzą. Piszę o tym, z czym pewnie sama mam kłopot – z upływaniem czasu, z jego niszczącym i wyzwalającym działaniem. Ale myślę, że nieustannie szukam też jakiegoś porządku poza tymi, które już istnieją – religią, wizją filozoficzną. Mierzę się nieustannie z pytaniem, czy taki porządek istnieje poza nami, czy może raczej sami go tworzymy i na czym on polega. Kiedy przypominam sobie (z trudem) moją pierwszą książkę, myślę, że tam są już zapowiedzi tego, o czym będę pisać. Porusza mnie też bardzo kwestia cierpienia. Dlaczego jest tak źle, skoro mogłoby być tak dobrze? Co sprawia, że istotą naszego pojedynczego życia jest nieustanne mierzenie się z oceanem cierpienia.

To dlatego pojawiła się w Pani życiu myśl, że nie należy jeść zwierząt? Jak to się stało?
Było to tak dawno, że stało się czymś normalnym, o czym nawet trudno mówić. Wydaje mi się to oczywiste – nie brać udziału w zabijaniu, nawet jeżeli sama nie zabijam, ale jako konsumentka. W moim domu tata rzadko jadł mięso, nie lubił. Mama zaś odwrotnie. Pamiętam takie zdarzenie z wczesnego dzieciństwa – zabrano mnie do cyrku, gdzie jednym z numerów było upokarzanie wytresowanego niedźwiedzia. Nie mogłam tego znieść i już nigdy nie poszłam do cyrku. Bardzo dokładnie zapamiętałam tę scenę – niedźwiedziowi kazano wkładać pysk do pojemnika z mąką i potem paradować z ubieloną twarzą. Ludzi to bardzo śmieszyło. Dość wcześnie miałam świadomość, że żyjemy wśród zwierząt, tych dużych i małych, i że one są podmiotami, z którymi trzeba się liczyć, uważać na nie, traktować jak równe nam, ludziom. Przestałam jeść mięso, kiedy wyprowadziłam się z domu i sama przygotowywałam sobie jedzenie. To było trudne. Dorastałam w latach 80., kiedy w ogóle było w Polsce głodno, a więc stosowanie jakiejś diety wydawało się jakimś szaleństwem. Teraz to się bardzo zmieniło, mamy ogromny wybór i właściwie nie ma powodu, żeby jeść mięso.

Tak, dziś jest łatwiej niż wtedy, przynajmniej w dużych miastach…
Kiedyś, będąc wegetarianką, zwłaszcza poza domem, było się właściwie skazanym na pierogi i naleśniki, ewentualnie jakieś sałatki. Miałam kiedyś w latach 90. spotkanie autorskie w Zielonej Górze i szukałam desperacko czegoś do zjedzenia. Zapytałam na ulicy dwóch eleganckich mężczyzn, gdzie mogę znaleźć jakiś wegetariański bar czy restaurację. Zamyślili się długo i odpowiedzieli: „Najbliżej? To chyba w Berlinie”. Bardzo mnie cieszy, że podobno Warszawa jest dziś najbardziej wegańskim miastem w środkowej Europie i że świadomość ludzi bardzo się zmieniła. Ale nie chciałabym za wszelką cenę nawracać wszystkich na niejedzenie mięsa. To bardzo indywidualna sprawa. Moralny wybór, który podejmujemy codziennie, wybór, którego skutki są bardzo brzemienne i z czasem mogą zmieć świat. Dziś największym problemem ludzkości jest przemysłowa hodowla zwierząt na mięso, ta wieczna Treblinka, która dzieje się naokoło nas i dzieje się ciągle.
Wywiad ukazał się w numerze Vege 11/2017.