Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

Historia nieprawdopodobna ale prawdziwa

sierpień 07 2012

Miało być rajem dla udręczonych zwierzaków. Z niewiedzy i braku dobrej woli pracowników schronisko w Korabiewicach stało się gehenną dla czworonogich mieszkańców. Jak jest tam teraz?

Autor: Natasza Karpijewicz

Do schroniska w Korabiewicach po raz pierwszy pojechałam w piękną czerwcową sobotę 2010 roku. Dookoła łąki, pola i zagajniki ciągnące się aż po horyzont, a na terenie samego schroniska duże, ocienione drzewami boksy dla psów, ogromny, zalesiony wybieg w kociarni, pastwisko dla koni, stajnia, obora, no i niedźwiedzie ? wprawdzie na zdecydowanie zbyt małych wybiegach, ale to i tak lepsze od niewoli w cyrku albo wegetacji w podziemiach ogrodu zoologicznego.

Jedyne takie schronisko

Historia schroniska robiła równie niesamowite wrażenie. Pod koniec lat 70. XX wieku pewna miłośniczka zwierząt szukała miejsca, w którym uratowane przez nią z cyrku niedźwiedzie miałyby szansę godnie spędzić resztę swoich dni ? z dala od bata tresera, reflektorów i tłumów na widowni. Szukała i znalazła właśnie Korabiewice na Mazowszu. Zamieszkała tam ze swoimi ukochanymi niedźwiedziami i przygarniętymi psami. Stopniowo zwierząt przybywało, bo w Korabiewicach każde stworzenie znajdowało schronienie i opiekę. Trzeba było dokupić ziemi, żeby pomieścić wszystkich pensjonariuszy ? część psów z domu została przeniesiona do boksów, w stajni zamieszkały konie, w oborze krowy, jeden z boksów oddano wilkom, a część kociego wybiegu mruczki zaczęły dzielić ze świnkami wietnamskimi. Powstało schronisko jedyne w swoim rodzaju?

Syzyfowa praca

Lato minęło, przyszła jesień, pracownicy oswoili się z obecnością nowych wolontariuszy i zaczęłam poznawać pozostałe, ukryte przed wzrokiem odwiedzających części schroniska. Czar stopniowo pryskał. Późną jesienią wiedziałam już, że to miejsce udręki dla setek psów, kotów, koni, krów, świń, a nasza praca tak naprawdę nie zmienia niczego. Zwierzęta nie są sterylizowane, na teren kociarni dostają się wiejskie kocury, szczenne suki nie są oddzielane od pozostałych psów i szczenią się w norach wykopanych w ziemi, karma dostarczana przez firmy znika w niewyjaśnionych okolicznościach, a nędzne zapasy są wyjadane przez szczury panoszące się w całym schronisku. Z adopcjami jest różnie: jednego dnia nie ma problemu z wywiezieniem nawet dwóch czy trzech psów, innym razem trzeba błagać, prosić, przekonywać. Kiedy indziej nie ma mowy o zabraniu psa nawet do weterynarza ? nieważne, że jest poważnie pogryziony, skrajnie zagłodzony, w agonii. Problemem wtedy były nie tyle pieniądze, co brak dobrej woli i niezdrowe wyobrażenie o tym, co oznacza opieka nad zwierzętami i jaką rolę powinno odgrywać schronisko. Jeździłam tam, choć było jasne, że wszystkie nasze wysiłki to syzyfowa praca. Jeździłam, żeby zrobić cokolwiek dla choćby jednego z tych udręczonych  zwierząt. Jeździłam, bo nie mogłam pogodzić się z myślą, że żyją i umierają w zapomnieniu z głodu, pragnienia, bólu, zimna. I że tylko my ? wolontariusze ? to ciche cierpienie zwierząt widzimy, bo  właścicielka i pracownicy jakoś go nie dostrzegali.

Trudne negocjacje

W styczniu 2011 roku na teren schroniska udało się nam przemycić ekipę TVN24, która ukrytą kamerą udokumentowała tragiczne warunki, w jakich wegetowała większość zwierząt. Powstał wstrząsający reportaż. Jednocześnie Fundacja Viva! oraz Pogotowie dla Zwierząt złożyło doniesienie do prokuratury. Wolontariuszom zakazano wizyt w Korabiewicach, a organizacje stały się dla właścicielki schroniska wrogiem numer jeden.

Nie potrafiłam przestać myśleć o stworzeniach, które tam pozostały bez szans i nadziei na ratunek. Z drugiej strony ? przyznaję to ze wstydem ? poczułam ulgę, że już nie muszę jeździć do tego piekła dla zwierząt, że nie muszę odchorowywać każdej wizyty, że mogę spróbować zapomnieć, powiedzieć sobie: trudno, świat jest okrutnie urządzony i nic na to nie poradzisz.

Światełko nadziei

I nagle, po wielu miesiącach beznadziei, kiedy zawiodło wszystko: prokuratura, policja, starosta żyrardowski, wojewoda mazowiecki, kiedy wydawało się, że przegraliśmy, ni z tego ni z owego pojawił się apel Vivy!: ?Potrzebujemy was, zawarliśmy porozumienie z właścicielem, przyjeżdżajcie do Korabiewic?.

Okazało się, że założycielka straciła kontrolę nad schroniskiem i wraz z sześcioma pracownikami otrzymała prokuratorski zakaz zajmowania się zwierzętami. Postawiono im zarzut znęcania się nad nimi.

No i pojechałyśmy. Z duszą na ramieniu, zastanawiając się, co tam zastaniemy po rocznej nieobecności.

Zastałyśmy straż pożarną z wodą dla zwierząt, sporo aut i jeszcze więcej wolontariuszy. A także Agatę – zarządzającą z ramienia Vivy! schroniskiem – miotającą się pomiędzy przydzielaniem tychże wolontariuszy do konkretnych zadań i telefonowaniem w sprawach niecierpiących zwłoki. I niespotykaną w tym miejscu organizację. Wiemy, co mamy robić, i to robimy – zadziwiające i olśniewające. Tylko tyle i aż tyle!

Fakt, mam specyficzny starokorabiewicki punkt odniesienia: kiedy tam przyjeżdżałyśmy na przełomie 2010 i 2011 roku, najpierw trzeba było zadzierzgnąć nić porozumienia i sympatii z pracownikami (a raczej pracownicami), potem roznieść jedzenie, bo pracownicy jakoś tak jeszcze się tym nie zdążyli zająć, choć to już południe. W trakcie karmienia okazywało się, że albo psy się gryzą, albo jakiś zaszczuty nieszczęśnik kona gdzieś w kącie, że trzeba rzucić karmienie i lecieć szukać kierowniczki lub właścicielki, żeby przenieść antagonistów do innych boksów, a z konającym jechać do weterynarza. Kierowniczki i właścicielki oczywiście nie ma, w końcu znajduje się kierowniczka, więc przenieść można, ale do lekarza jechać już nie, bo właścicielka musi się zgodzić, a właścicielki nie ma, to znaczy jest, ale u siebie i nie wyjdzie, a telefonu nie odbiera. Więc ktoś zostaje z konającym, a reszta roznosi karmę, ale wkrótce okazuje się, że część boksów jest bez wody, więc znowu trzeba rzucić to karmę, albo nie, lepiej! Niech dwie osoby dalej ją rozdają, a trzy zajmą się wodą; no tak, ale jedna już przecież przenosi psy do innych boksów, a druga została przy konającym zwierzęciu, więc do wody zostaje tylko jedna osoba. No to trzeba znaleźć któregoś z pracowników, żeby pomógł z przewiezieniem na taczkach wody, a że wody zwykle nie ma ?na betonach? albo ?u Irka?, więc trzeba z tymi taczkami brnąć przez śnieżną breję przez cały teren, a tak w ogóle to taczek nie ma, bo gdzieś się zapodziały. W międzyczasie jeszcze ktoś znalazł w którymś boksie psa z krwawiącym guzem, ledwie czołgającego się do jedzenia, więc znowu poszukiwania kierowniczki lub właścicielki, których jak zwykle nie ma, albo są, ale nie wyjdą z domu i telefonu też nie odbiorą… I tak za każdym razem, bez sensu i bez nadziei na jakąkolwiek zmianę, chyba że na jeszcze gorsze, choć wydawało się, że gorzej już być nie może?

Zapanować na chaosem

A tu nagle okazuje się, że jednak może być inaczej! Każda grupa wolontariuszy ma przydzielone konkretne zadanie, nikt z nas nie musi się miotać pomiędzy tym, co jest najpilniejsze, jeszcze pilniejsze i alarmująco konieczne do natychmiastowego załatwienia. Po prostu wszyscy wiemy co mamy robić i to robimy. To prawda, że praca jest ciężka: wóz straży pożarnej jeździ z nami po całym schronisku, ale wiadra z wodą i tak wyrywają ręce z barków, worki z karmą robią się coraz cięższe i wydają się ważyć 100, a nie 10 czy 20 kg, psy albo chowają się w budach, albo tak bardzo chcą być głaskane i przytulane, że za żadne skarby świata nie da się ich przytrzymać, żeby sprawdzić, czy mają chip. Ktoś musi pojechać z suczką do weterynarza, ktoś inny zawieźć ślepy miot do uśpienia. Tak, praca jest ciężka, ale wreszcie czuję, że wszyscy: wolontariusze, Agata, pracownicy mamy wspólny cel ? w tym miejscu najważniejsze są zwierzęta!

Tydzień później znowu jesteśmy w Korabiewicach. Pierwsze wrażenie? Lekko rozczarowujące. Nie ma straży pożarnej, zamiast ośmiu aut, zaledwie dwa, przy bramie ani żywego ducha. Po chwili pojawia się Agata i otwiera bramę. Dobrze się złożyło, bo właśnie przyjechał samochód z darami z PZU. Targamy 20-kg. worki z karmą do magazynu. Stopniowo przybywa ludzi. Odwilż w pełni, więc część wolontariuszy zabiera się za czyszczenie wybiegów, inna grupa ewakuuje psy z podtopionych boksów, ktoś przenosi nowe budy, my sprzątamy stajnię Augiasza, czyli jedną z przyczep, w której wśród zasikanej słomy, zbutwiałych trocin, szczurzych odchodów, pustych opakowań po karmie, zużytych zapalniczek, zamokniętych kawałków tektury i zatęchłych koców odnajdujemy nowiuteńkie adresówki dla psów, zafoliowane strzykawki, leki, których termin przydatności szczęśliwie jeszcze nie minął, a nawet dwa oblepione pajęczynami sterylizatory z narzędziami chirurgicznymi!

Przyjeżdża kolejny dostawczak z jedzeniem, tym razem z hotelu. Zresztą każdy z wolontariuszy coś tam ze sobą przynosi do schroniska ? kilka puszek karmy dla psów, worki suchego dla kotów, ręczniki, garnki, miski, zrolowaną wykładzinę, chleb dla koni, buraki, ziemniaki. Wiadomo ? w schronisku bieda aż piszczy, więc wszystko się przyda. Oczywiście jedzenie najbardziej, a na drugim miejscu ? miski, garnki, wiadra, łopaty, miotły. Odjeżdżając po kilku godzinach, liczymy auta poutykane na suchych skrawkach ziemi wzdłuż ogrodzenia ? tu jedno, tam jedno, przy drugiej bramie kolejne dwa, jeszcze dalej aż trzy. Jest nieźle.

Spełnione marzenia

W czasach, kiedy każda wizyta w Korabiewicach oznaczała borykanie się z ludzką bezmyślnością i złą wolą, kiedy ogrom psiego i kociego nieszczęścia przytłaczał, kiedy przyjeżdżałyśmy tutaj, żeby zrobić cokolwiek: nakarmić choć część psów, włożyć słomę do dziurawych bud, kiedy za każdym razem odjeżdżałyśmy ze ściśniętym gardłem, płacząc i klnąc z bezsilnej złości, marzyłyśmy, że pewnego dnia schronisko przejmie sensownie działająca organizacja. Wyobrażałyśmy sobie, że wspólnymi siłami zrobimy porządek: zwierzęta będą regularnie karmione, pojone, leczone, sterylizowane, przygotowywane do adopcji. I nareszcie będziemy przyjeżdżać do Korabiewic z poczuciem, że nasza praca ma sens, że chodzi nam o jedno ? dobro zwierząt. I tak się stało!

Zachęcamy do wspierania akcji ratowania zwierząt z Korabiewic:

Fundacja MRNRZ Viva!03-772 Warszawa, ul. Kawęczyńska 16/42a, 05 1370 1109 0000 1706 4838 7319 .

Zapraszamy na  polubienia profilu fb schroniska oraz udziału w konkursie na rzecz schroniskowych zwierzaków

Artykuł pochodzi z Vege nr 4/2012

none