Turystyka alpejska oferuje wiele atrakcji i daje wiele powodów do zachwytu. Poznajcie austriackie Wysokie Taury.
Wysokie Taury to pasmo górskie w Austrii będące częścią Alp Centralnych. Są one hydrologiczną granicą pomiędzy zlewiskami Morza Północnego i Śródziemnego. Większą część terenu obejmuje Park Narodowy Wysokich Taurów, który jest największym obszarem chronionym w całych Alpach. Wybraliśmy się tam samochodem pod koniec lipca. Późnym popołudniem dotarliśmy do wygodnego hotelu górskiego w miejscowości Kals am Groβglockner, a szum wartkiego potoku ukoił nas do snu.
Alpejskie łąki
Pierwszego dnia naszej alpejskiej przygody niebo było częściowo zachmurzone. Na rozgrzewkę wybraliśmy się z leżącego na wysokości 1920 m n.p.m. Lucknerhaus na szczyt Figerhorn (2743 m n.p.m.). Wyszliśmy swobodnie, bo teren był stosunkowo łatwy, a planowany czas przejścia według mapy wynosił 3-4 godziny. Nasz początkowo trzyosobowy zespół niespiesznym krokiem ruszył przez zielone zbocza. Po chwili dziarskim tempem minęła nas zorganizowana grupka turystów, którzy pomimo senioralnego wieku mieli świetną kondycję. Szlak okazał się idealny dla odpowiednika Paszczaka z „Muminków” – łąki pokrywały całe połacie kwiatów, w dużej mierze w Polsce niespotykanych. Miałem okazję „upolować” aparatem np. kwiat przypominający zielonkawą głowę pokrytą nielicznymi, długimi i odstającymi w każdą stronę żółto-różowymi włosami. Ze znanych już wcześniej gatunków spotkaliśmy np. lilię złotogłów, mniszek lekarski i niezapominajki. Tutaj surowe i wysokie szczyty kontrastowały z błogością łąk, których aromatem nie mogliśmy się nacieszyć. Dziko porośnięte tereny prowadziły nas coraz wyżej, tworząc niespotykane wcześniej scenerie.
Cuda natury
Cel wyprawy z krzyżem na szczycie był coraz bliżej. Wokół nas zieleń, a na dalszym planie niezliczone łańcuchy gór o wysokości ok. 2400-3100 m n.p.m. Po zboczach sąsiednich molochów spływały obfite wodospady. Zrobiłem kilka zdjęć na tle gór, dla podkreślenia majestatycznego rozmiaru tych cudów natury nieożywionej.
Na trasie spotkaliśmy całe grupki świstaków. Niektóre z nich dawały się obchodzić z niedużej odległości, beztrosko zajadając kolorowe kwiaty, a na samym szczycie spotkaliśmy kilka wieszczków (ptaków z rodziny krukowatych), których nasza obecność też najwyraźniej nie płoszyła. Na ostatniej grani przed szczytem poczuliśmy silne podmuchy wiatru prosto z okolicznych lodowców i trzeba było się doubierać. Zaczęło padać, gdy zdążyliśmy wejść na samą górę. Po ok. 10 minutach chmury zaczęły ustępować, odkrywając surowy i obezwładniający widok wielu dziesiątek wysokich iglic. W wysokich górach polecam korzystać z prognozy norweskiej (www.yr.no) – tylko ona się sprawdzała.
Dla oczu i płuc
Na szczycie przy krzyżu odczuliśmy wielką moc najwyższej góry Austrii – Groβglocknera (3798 m n.p.m.). Wielki Dzwonnik był od nas oddalony o około 6 km w poziomie i około 1 km w pionie. Nie wiadomo kiedy minęły nam dwie godziny. Nie spieszyliśmy się też, aby oswoić płuca z rzadszym stężeniem tlenu w powietrzu. Powolnym krokiem wróciliśmy do schroniska. Daliśmy sobie chwilę na podziwianie całych skupisk szarotek alpejskich i słuchanie świstaków.
Po powrocie na wysokość 1920 m n.p.m. spotkaliśmy się z czwartym członkiem naszego zespołu, który pod wieczór zabrał nas na przejażdżkę słynną Großglockner-Hochalpenstraße – najwyżej położoną drogą samochodową o utwardzonej nawierzchni w Austrii. Droga ta cechuje się dużą krętością i zróżnicowanym poziomem wysokości. Trafiliśmy tam niestety na duże zamglenie.
Kolejnego dnia rozpoczęliśmy właściwą wyprawę. Celem naszej wspinaczki był wspomniany Groβglockner. Zaplanowaliśmy wejść i zejść ze szczytu w ciągu dwóch dni. Pakowanie zajęło nam sporo czasu – do ubrań i prowiantu dołączyła masa sprzętu wspinaczkowego, łącznie z 60-metrową liną. Nasze plecaki ważyły średnio po 18 kg. Na pierwszy dzień zaplanowaliśmy 8 km spaceru, z podejściem w pionie ponad 1,5 km. Słońce mocno prażyło nas już od rana. Podziwialiśmy wiele zakrętów potężnego strumienia i nawet na wysokości ok. 2500 m n.p.m. trafiliśmy na pasące się stada krów. Po lewej stronie minęliśmy nasz wczorajszy szczyt, obchodziliśmy też imponujący Freiwandspitze (2919 m n.p.m.). Głęboką doliną pięliśmy się wśród łąk, skał i wodospadów aż do schroniska Stüdlhütte leżącego na wysokości 2801 m n.p.m.
Spacer po lodowcu
Po krótkim posiłku i czasie na zdjęcia zaczęliśmy przygotowywać się na pierwsze trudności. Założyliśmy uprzęże, lonże, kaski i linki pomocnicze z zapasowymi karabińczykami. Na wysokości ok. 2900 m n.p.m. towarzyszyły nam liczne alpejskie kwiaty, teren stawał się jednak coraz bardziej skalisty. Później przeszliśmy przez wartką rzekę powstałą z topniejącego lodowca. Po chwili weszliśmy w przejściową formę podłoża między wodą a śniegiem. Na wysokości ok. 3000 m n.p.m. śnieg pod stopami był już stabilny. Przygotowaliśmy raki i czekany, powiązaliśmy się liną i wkroczyliśmy na kolejny poziom turystyki. Lina służyła nam za asekurację w przypadku osunięcia się któregoś z nas do lodowcowej szczeliny (które potrafią mieć po kilkudziesiąt metrów głębokości). Na szczęście obyło się bez takich przygód. Na naszą niekorzyść działała pora marszu, bo lodowiec zdążył się już zacząć rozpuszczać od silnego promieniowania słonecznego. Rosnąca temperatura śniegu powodowała, że niektóre głazy osuwały się po zboczu nad nami, pozostawiając w śniegu sporych rozmiarów koryta. W okolicy nie brakowało połaci szarawo-błękitnawego lodu, charakterystycznego dla lodowców.
Dopiero na tej wyprawie odczułem skutki słynnej choroby wysokościowej. Od wysokości ok. 2900 m n.p.m., pomimo dobrej kondycji, coraz trudniej było mi złapać swobodny oddech. Musiałem częściej przystawać, by uspokoić szybciej w takich warunkach bijące serce. Znajomość relaksacji oddechowej pomogła mi zachować spokój w tej sytuacji.
Wymagania
Po ok. godzinie spędzonej na lodowcu dotarliśmy do litej skały. Zdjęliśmy raki, schowaliśmy czekany i linę, po czym ruszyliśmy na zainstalowane w skale stalowe liny i stopnie. Następne zdobyliśmy ok. 150 m w pionie, przepinając się do kolejnych odcinków stalowych udogodnień i korzystając z uprzęży i lonży. Przydatne okazały się tu też specjalnie wzmocnione rękawiczki. Dla mnie była to najprzyjemniejsza część wyprawy – techniczna, wymagająca dużego skupienia, pełna ekspozycji i urozmaiceń, takich jak strumień płynący na trasie. Tabliczki upamiętniające poległych tu turystów dawały dodatkowo do myślenia.
Na wysokości ok. 3300 m n.p.m. wyszliśmy na grań, która składała się z fragmentów chaotycznie porozkładanych skał. Ten fragment kojarzy mi się ze stosem tysięcy potłuczonych talerzy. Skała wydawała się niezwykle krucha i zdradliwa, często osuwała się nam spod nóg, dlatego musieliśmy się mieć na baczności.
Z każdym metrem widok był coraz szerszy i bardziej imponujący. Nierzadko widzieliśmy dziesiątki następujących po sobie łańcuchów górskich. Najbliższy nam Großglockner prezentował się imponująco – czułem się na jego zboczu jak maleńki kawałek ogromu przyrody. Stąd już gołym okiem wyraźnie widoczny był krzyż na szczycie. Przyjrzeliśmy się też szczelinom lodowcowym, ponad którymi szliśmy. W momencie odwrócenia uwagi od zjawiskowej panoramy z powrotem na skały pod nogami znów poczułem, jakby zmniejszyła mi się pojemność płuc. Między nami a wysoko położonym schroniskiem była już tylko krótka via ferrata (szlak turystyczny wyposażony w stalowe liny, które zapewniają asekurację – przyp. red.). Pomimo radości z technicznej wspinaczki co chwilę musiałem przystawać i odpoczywać. Zyskiwałem siły na kolejne np. 10 m w pionie, po czym znów opadałem z sił. Jako ostatni w zespole dotarłem do Erzherzog Johann Hütte.
Nocleg na wysokości
Najwyższe schronisko w Austrii ma specyficzne warunki. Brak tam bieżącej wody, więc o prysznicu czy umyciu rąk po skorzystaniu z ubikacji można tylko pomarzyć. Jako podstawa higieny musiały wystarczyć środek odkażający, wniesione mokre chusteczki higieniczne i własna zimna woda do mycia zębów. Spaliśmy w sali wieloosobowej, a pora śniadania (i możliwość kupienia wrzątku i zimnej wody pitnej) trwa tam od 5 do 6 rano. O ile wegetariańskich opcji nie brakowało w noclegowniach, to już z wegańskimi było ciężko. W hotelu Lucknerhaus i schronisku Erzherzog Johann Hütte dostępne były płatki, dżem i pieczywo na śniadanie, ale na obiad już nic. W schronisku Stüdlhütte było jeszcze gorzej, dlatego przygotowałem się na samodzielne żywienie. Moją bazą była mieszanka płatków owsianych, zmielonego siemienia lnianego, orzechów i suszonych owoców parzona w termosie obiadowym. Było to świetne źródło energii, które uwalniało się stopniowo przez kilka godzin po każdym posiłku. Do tego dojadałem świeże owoce i warzywa przywiezione jeszcze z nizin. Pierwszego i trzeciego dnia zorganizowaliśmy sobie obiadokolacje „pod chmurką”, korzystając z turystycznych kuchenek gazowych. Przygotowałem sobie leczo z czerwoną fasolą i pełnoziarnistym makaronem, a innym razem makaron strączkowy w sosie pomidorowym z dodatkiem własnej mieszanki przypraw.
Każdy z nas nie jechał tu, by zaliczać szczyty, tylko aby przeżyć coś nowego i podziwiać wspaniałe okolice. Góry to potężny żywioł, któremu należy się bezwzględny szacunek. Momentami czuliśmy, że jesteśmy bliscy granicy naszej fizycznej wydolności. Cieszę się, że doszedłem tak wysoko. Odpuszczenie oczekiwań i silenia się na „więcej, wyżej, lepiej” to ważny element spokoju ducha.
Wyciszenie w górach
Na powrót mieliśmy cały dzień, mogliśmy więc bardziej świadomie być w „tu i teraz”. Poranne zejście przez lodowiec było o wiele łatwiejsze, ponieważ jeszcze zmrożony grunt (w nocy było ok. -4 st. C.) nie przepadał nam pod stopami. Podczas długiego odpoczynku na głazowisku pod lodowcem mogliśmy nacieszyć się szumem i świeżością lodowatej wody oraz widokiem imponującej góry nad nami. Schodziliśmy tą samą trasą, w łatwiejszym terenie korzystając z kijów trekkingowych.
Pomimo że byliśmy na szlaku prowadzącym na najwyższą górę Austrii w środku sezonu turystycznego, a dodatkowo przy świetnych warunkach pogodowych, na drodze nie spotkaliśmy tłumów. Co jakiś czas mijaliśmy grupki turystów, nie trafiliśmy jednak na żadne kolejki. Dlatego jest to idealne miejsce na ukojenie nerwów.
Praktyczne wskazówki
Średni koszt noclegu wyniósł ok. 45 euro za noc. W dolinach nie brakuje jednak około dwa razy tańszych noclegów na kempingach. Polecam przy wyprawie tego kalibru zapisać się do stowarzyszenia Alpenverein. W rocznej opłacie członkowskiej (ok. 350 zł) znajduje się ubezpieczenie gwarantujące opłacenie akcji ratunkowej w górach na terenie całej Europy aż do poziomu 6000 m n.p.m. Członkostwo zapewnia też zniżki w austriackich schroniskach.
Taury Wysokie zauroczyły nas od pierwszego wejrzenia. Wstępnie umawiamy się na powrót w te okolice, bo atrakcji tu bez liku. W samej Austrii jest ponad 150 trzytysięczników, a to mówi samo za siebie. Obrazy z tego krótkiego pobytu pozostaną na długo w moim sercu.
- Tekst i zdjęcia: Jacek Balazs
- Tekst ukazał się w numerze 10/2024 Magazynu VEGE