Wieść gminna niesie, że weganie w ogóle nie znają się na żartach, a szczególnie na tych z samych siebie.
Intuicyjnie zakładam, że poczucie humoru nie znika wraz z przejściem na wegańską stronę mocy. Większość z nas spotkała się jednak z zarzutem, że brak nam poczucia humoru, bo nie roześmialiśmy się, kiedy ktoś skomentował zdjęciem kiełbasy wieprzowej wegański przepis na Facebooku. Po prostu pewne rzeczy bawią jedzących mięso, bo śmiech pozwala łagodzić dysonans związany z dietą wątpliwą etycznie. Te same rzeczy nie muszą już bawić nas, od kiedy odżywiamy się roślinnie. Widzimy wtedy jak na dłoni, że mięsożerny humor jest rodem z piekła.
Komu wolno się śmiać
Swój namysł nad wegańskim poczuciem humoru zainicjowałam lekturą eseju Olgi Drendy „Słowo humoru” opublikowanego przez Wydawnictwo Karakter w 2023 r. Bardziej od tego, co nas jako ludzkość śmieszy, szukałam w nim odpowiedzi na pytanie, co nas nie bawi lub bawić nie powinno. „Słoniem w pokoju, nie zamierzam go tu omijać, pozostaje pytanie, czy są tematy, z których kategorycznie żartować nie wolno. Ludobójstwo? Rak? Gwałt?” – pyta Drenda w swojej książce, ale próżno tam szukać jednoznacznej odpowiedzi.
Wśród proponowanych jest jedna, która może przybliżyć nas do rozwiązania zagadki braku poczucia humoru u wegan. Autorka przytacza bowiem opinię zmarłego w 2008 r. amerykańskiego stand-upera George’a Carlina, zgodnie z którą, przygotowując dowcip, należy się kierować zasadą punching up (wyśmiewanie się z silniejszego), a wystrzegać się punching down (pognębianie już zgnębionego). Nie będę tutaj rozstrzygać, jak powyższa zasada powinna się odnosić np. do społeczności LGBTQIA+, która z definicji obejmuje wiele dyskryminowanych mniejszości. Mimo to Robert Biedroń, jeden z najbardziej rozpoznawalnych przedstawicieli tego ruchu w naszym kraju, podczas tegorocznych przygotowań do finału WOŚP nie wahał się sięgnąć po niezbyt wyrafinowany żart, pisząc w swoich social mediach, że „daje Owsiakowi”. Zapewne zadziałała tutaj zasada, którą poznałam podczas lektury pierwszego „Dziennika Bridget Jones” – tylko ja mam się prawo nabijać z mojej matki, a w tym przypadku – seksualności. Możemy oczywiście przyznać to prawo także innym, ale – to ważne w kontekście dalszej części tego artykułu – na naszych zasadach. Jeśli żart to przekroczenie pewnej granicy, to tylko obiektowi tego żartu wolno ustalać, kto i na ile może ją przekroczyć, żeby nikogo nie skrzywdzić.
Sonda
W świetle wszystkiego, co napisałam powyżej, zwierzęta mają status szczególny. Nie jesteśmy w stanie zranić ich złym słowem, nie zaboli ich też zdjęcie bekonu wrzucone pod postem z wegańskim przepisem. Robimy im dużo gorsze rzeczy niż żarty, choć niewątpliwe dowcipy na temat hodowli przemysłowej i jej produktów to skrajny punching down.
Przeciwko „mięsnym” żartom można wysunąć wiele zastrzeżeń. Wpisują się w kulturę przemocy wobec zwierząt, w której wszyscy żyjemy, normalizują ją i utrwalają. Ranią – nie zwierzęta (a przynajmniej nie bezpośrednio), ale ludzi, którzy walczą o ich wyzwolenie, już tak. Poza tym najczęściej… nie są śmieszne.
Żeby nie opierać się tylko na własnej opinii na ten temat, zapytałam kilka osób na diecie wegańskiej, dlaczego tak bardzo nie śmieszą ich żarty mięsożerców.
„O rany. Mogę opowiadać godzinami o tym, jak w niewegańskim środowisku niektórzy biorą sobie nas na celownik i stosują żarty-wyzwalacze. Takie, które mają na celu skrzywdzić, ukłuć, trafić w czuły punkt. Nie śmiejemy się i wtedy faktycznie, »nie znamy się na żartach«” – powiedziała mi Kama. Z kolei Anna podzieliła się spostrzeniem: „Często, mimo że jesteś wege od 25 lat, na imprezie (najczęściej rodzinnej) znajdzie się ktoś, kto zapyta, czy nie chcesz kotlecika. Albo skomentuje, że w dobrym miejscu usiadłaś, bo obok stoi gar z mięsem”. Jeden z moderatorów facebookowej grupy Weganie Bez Spiny pisze: „Chyba nie mam poczucia humoru w tym zakresie (…), dla mnie to po prostu durne przekomarzanie i odchodzenie od tematu, który jest istotny”. Karina pisze: „(…) mam poczucie humoru tak długo, jak długo nikt nie śmieje się z krzywdzenia innych lub z przemocy psychicznej. Żarty o tym, że weganie jedzą trawę? Proszę bardzo. Sama żartuję, że tylko trawa z ogródka i szyszki mi starczą. Wiadomo, że na weganie to tylko sałata i energia słoneczna. Żarty typu »o, zobacz, jaki śliczny króliczek, przerobiłbym go na pasztet« lub »patrz, jakiego mam krwistego steka, pewnie z twojej ukochanej krówki« mnie nie bawią. Jeśli jedynym celem żartu jest zrobienie komuś przykrości, to to nie jest żart, tylko znęcanie się”. Emilia z kolei dostrzega: „Weganie mają poczucie humoru, tylko nie śmieszą ich żarty o zabijaniu słabszych dla przyjemności czy tradycji. Ludzie, którzy się nie śmieją z żartów homofobicznych albo kawałów o gwałceniu dzieci, albo śmieszków o zabijaniu psów łopatą i topieniu kociąt w rzece, ogólnie mają poczucie humoru, tylko po prostu takie tematy ich nie śmieszą”.
Humor wysokich lotów
Podpisuję się pod wypowiedziami osób, z którymi rozmawiałam. Z poczuciem humoru u wegan jest najprawdopodobniej tak, jak z poczuciem humoru u reszty populacji – niektórzy je mają, inni nie. Albo mają go mniej. Problemem jest raczej jakość mięsożernych dowcipów.
Można je podzielić z grubsza na dwa typy – okrutne i ubogie. Okrutne to takie, o których wspomniała m.in. Emilia – po złapaniu głębokiego kontaktu z własną wrażliwością nie będziemy się raczej śmiać z tego, że ktoś zabija świnię albo psa. Nie wiem, jaki cel ma ktoś, kto dowcipkuje, że przerobi nam żółwia na zupę, ale wątpię, aby chodziło mu o to, żebyśmy się śmiali. To raczej ekspresja sadyzmu: przestrzeń humoru wcale nie jest od niego wolna.
Są też żarty ubogie, kiedy ktoś myśli, że jako pierwszy usiłuje zbić weganina z pantałyku, przekonując, że „rośliny czują ból” albo że „tofu jest fu, a mięso jest cacy”. Tego rodzaju zachowanie można zaliczyć do sytuacji „rozminięcia się z decorum w kwestii humoru”, o którym pisze Drenda. Decorum to pojęcie pamiętające czasy starożytnej dramaturgii, które oznacza zasadę zgodności treści z formą, jednorodności tego, o czym, z tym, jak mówimy. Mówiąc prościej – jeśli już musisz żartować z czyjegoś weganizmu, to przynajmniej się wysil, bo ta publiczność większość żartów, które właśnie przyszły ci do głowy, słyszała już setki razy i będzie ziewać. Skończy się to „w najlepszym wypadku nieporozumieniem i wstydem, w najgorszym – kompromitacją i skandalem; okazuje się, że nie tylko król, ale i błazen bywa nagi”.
My, weganie, jesteśmy bardzo wymagającymi odbiorcami. Nie oznacza to, że nie istnieje coś takiego, jak wegański humor. Przeciwnie – na Facebooku jest nawet grupa o takiej nazwie. Można znaleźć tam wyborny przegląd roślinnych memów. Najwdzięczniejszym obiektem żartów są oczywiście mięsożercy (często też wegetarianie, ale ten konflikt to temat na osobny artykuł). Na profilu „Czytam mięsożernych trolli dla beki” znajdziemy przykłady popisów mięsożernej erudycji, niekoniecznie śmiesznej w zamierzeniu autorów, ale dla czytających to wegan – bardzo. „Ja osobiście jestem homo sapiens, istotą, nie zwierzęciem” – tłumaczy jeden zagubiony mięsarianin. „(…) duże korporacje ryją beret, że zwierzątka cierpią, w praktyce mężczyźni bez mięsa są bardziej zniewieściali (…)” – dowodzi inny. „Nie ma czegoś takiego jak prawa zwierząt i popiera to wiele publikacji naukowych” – spada z choinki trzeci. To tylko wybrane przykłady, chętnych na więcej odsyłam na ten wyśmienity i przezabawny fanpage, choć nie jestem pewna, czy patrzenie, jak osoby z niewielkim kapitałem kulturowym dokonują radosnych aktów samozaorania, nie podpada pod punching down. W końcu, jak wspomniałam na samym początku, podejrzewam, że te łamiące wegańskie decorum mięsożerne żarty, to sposób na łagodzenie dysonansu poznawczego. A ten, jak wiemy, potrafi boleć.
- Tekst: Jolanta Nabiałek
- Tekst ukazał się w numerze 6/2025 Magazynu VEGE