W relacji z naturą nie powinniśmy być jedynymi, którzy czerpią korzyści. Fragment książki Alice Vincent „Kobiety uprawiają ogrody” (wydawnictwo Insignis).
W ostatnich latach coraz częściej mówi się o uzdrowicielskim charakterze „natury”, ale myślę, że to zanadto upraszcza złożoną relację, która jest w nas zakorzeniona bardziej, niż myślimy. Nie musiałam być „uzdrowiona” po zawodzie miłosnym, dzięki któremu spojrzałam na rośliny inaczej, mając dwadzieścia lat – zerwanie zresztą nigdy nie powinno być przyrównywane do ciężkiej choroby zagrażającej życiu – ale ludzie wciąż pytali, jak ogrodnictwo mnie „wyleczyło”. Nie postrzegałam tego w ten sposób. Spędzanie czasu na obserwacjach oraz zainteresowanie się tym, jak rośliny rosną, pozwoliło mi ujrzeć świat, na który byłam ślepa – ten podporządkowany naturalnemu, biologicznemu rytmowi roku. Kiedy zaczęłam żyć bliżej tych cykli, uprawiać rośliny i obserwować zmiany w ich życiu, byłam w stanie lepiej zrozumieć, co się dzieje w moim własnym, stanowiącym część czegoś znacznie większego.
Jeśli jednak oczekujemy tylko tego, że natura albo ogrody będą nas uzdrawiać – sprawiać, że poczujemy się lepiej, przynosić ulgę albo koić codzienne problemy – to jak tak naprawdę może być odwzajemniona nasza relacja z ziemią i jak dogłębnie rozumiemy problemy, z którymi się ona boryka? Im więcej zajmuję się ogrodem i im więcej poświęcam czasu na zwracanie uwagi na pogodę i cykle życia roślin, które uprawiam, tym bardziej jestem świadoma kryzysu klimatycznego. Doświadczam suszy, fal upałów i dziwnych, ciepłych zim mocniej, bo widzę ich efekty w ogrodzie. Patrząc bezrefleksyjnie na ogrody jako przestrzenie służące wyłącznie do uzdrawiania nas, ignorujemy cierpienie, które zadaliśmy ziemi, czerpiąc z niej bezlitośnie od stuleci – i szansę na postępowanie wobec niej delikatniej. Maud Grieve podtrzymywała gasnący płomień zielarstwa w kluczowym momencie, ale prawdopodobnie bardziej zależało jej na tym, aby ludzie wiedzieli, jak właściwie zbierać rośliny, aby mogły one przetrwać. Napisała w 1916 roku: „Jeśli zioła nie są poprawnie pozyskiwane i przygotowane do sprzedaży […], lepiej pozostawić je w spokoju do czasu, aż zbieracze nauczą się to robić, w przeciwnym razie wkrótce może zbraknąć ziół do zbierania, jeśli będą wyrywane z korzeniami i żadne się nie ostaną na nasiona”.
To Maya poleciła mi zakup A Modern Herbal. Poznałyśmy się na krętych ścieżkach małego świata upraw oraz ogrodnictwa. Była szefową kuchni, ogrodniczką, zielarką i kimś, kto wolał prowadzić głębokie i znaczące dysputy niż rozmawiać o niczym. Postanowiłyśmy się spotkać i porozmawiać w dniu przesilenia zimowego, najkrótszym dniu w roku, dniu, który zaczął mieć dla mnie nowe znaczenie po dwudziestym piątym roku życia. Przesilenie oznacza moment, kiedy druzgocąca ciemność grudnia zatrzymuje się chwilę przed tym, zanim zacznie ustępować, a każdy dzień będzie wydłużał się o parę minut. To jednocześnie jasna i niepodważalna zapowiedź: wkrótce noce staną się krótsze.
Wcześniej świętowałam przesilenie niewielkimi gestami, w samotności. Wysyłałam może kilka wiadomości do tych znajomych, którzy również je sobie cenili, ale poza tym dzień mijał z cichym poczuciem nadziei – na dłuższe dni, nadejście wiosny, szansę zrobienia czegoś tym razem lepiej. Lecz w tym roku Maya i ja miałyśmy plany. Nasza przyjaźń była nowa i żarliwa, trwała niewiele ponad rok, ale obie głęboko odczuwałyśmy zmiany pór roku. Zapytałam, czy chciałaby się ze mną zobaczyć, i zachęciłam ją, by wybrała miejsce, które coś dla niej znaczy. Spotkałyśmy się więc na stacji Barnes, w porze lunchu, by pospacerować po okolicy.
Zaczęłyśmy od roślin, jak wielokrotnie w wypadku podobnych rozmów. Platany, jeżyny, bylica i krwawnik. Maya niezliczoną ilość razy przemierzała kręte ścieżki – a można wybrać wiele różnych tras – przecinające 40 hektarów rezerwatu Barnes Common. Jej rodzice mieszkają niedaleko i to właśnie ta przestrzeń podtrzymała ją, gdy nic innego nie mogło.
– Byłam w tak złym stanie, że naprawdę nie mogłam się z nikim widywać ani robić zbyt wiele, więc wstanie z łóżka i pójście na spacer było wszystkim, na co mogłam sobie pozwolić – mówi po latach, gdy jej skórzane buty brną naprzód wbrew błotu pod nimi. Jej zazwyczaj nieokiełznane loki są schowane pod czapką, a długie palce w kieszeniach. – Powoli było mi lepiej, wraz z upływem pór roku czułam, jakbym lepiej poznawała drzewa; jak wyglądają zimą, kiedy są całkiem obnażone, a jak, gdy wszystko wschodzi na wiosnę, która skrywa prawdę o nich – mówi Maya, gdy przechodzimy wzdłuż ścieżki wyznaczonej linią drzew. – Czułam, jakby one również obserwowały moją depresję i myślały:
„Kim jest ta ciekawska, smutna istota? Dziś ma w sobie trochę więcej optymizmu”. Wydawało się, że to jest miejsce, w którym można się zgubić i w którym można wyzdrowieć.
- Tekst: Alice Vincent, Kobiety uprawiają ogrody. Opowieści o ziemi, siostrzeństwie i kobiecej sile, wyd. Insignis
- Tekst ukazał się w numerze 4/2025 Magazynu VEGE