Te zwierzęta umarłyby w męczarniach gdyby nie pomoc organizacji. Czy państwowa służba będzie w stanie przejąć obowiązki, które organizacje wykonywały ponad 20 lat?
W miniony poniedziałek premier Mateusz Morawiecki ogłosił, że powstaje projekt ustawy powołującej nową służbę, która już od przyszłego roku zastąpi organizacje społeczne w ratowaniu zwierząt. Czy jest możliwe, aby przejąć tak szeroką i wymagającą ogromnego wysiłku i zaangażowania oraz środków działalność w tak krótkim czasie? Czy można to zrobić z dobrym skutkiem dla zwierząt? Te historie to tylko kilka z setek tysięcy zwierząt, które uratowały organizacje przez ostatnie 23 lata.
Organizacje zajmujące się w Polsce ochroną zwierząt ratują rocznie z rąk oprawców kilka tysięcy zwierząt. Obecny stan prawny pozwala uratować zwierzę, któremu zagraża niebezpieczeństwo, nawet bez zgody właściciela, który jest winny jego stanu. Taki odbiór to odbiór czasowy, wymagający zatwierdzenia przez organ samorządowy, a ostatecznie przez sąd karny.
Styczeń 2020, okolica jednego z warszawskich cmentarzy. Kobieta spacerująca w pobliskim parku słyszy skowyt psa, na tyle przeraźliwy, że nie ma wątpliwości, że to agonia. Głos prowadzi ją na podwórko zakładu kamieniarskiego. Na miejsce dociera najpierw straż miejska, która stwierdza, że stary pies po prostu nie może wstać. Chwilę później zjawiają się przedstawiciele Fundacji Viva!. Wystarcza im bliższe spojrzenie i kilka pytań do właściciela, żeby ustalić, że to nie jest po prostu stary pies, który nie może wstać, a skrajnie wychudzony pies, który leży w kałuży własnego moczu i wyje z bólu, próbując się podnieść. Owczarek trafia do lecznicy weterynaryjnej w stanie hipotermii, na granicy śmierci. Jego sierść jest polepiona odchodami i tak śmierdząca, że trudno to znieść człowiekowi. Na całym ciele ma ropiejące odleżyny. Lekarze, żeby móc zacząć go opatrywać muszą najpierw go umyć. Jest tak spragniony, że próbuje pić brudną wodę, która spływa z jego ciała. Później, razem z kałem wydala plastikowe torebki, które musiał zjeść z głodu. Dostał na imię Tajger, a walka o niego trwała miesiąc. Pod swój dach przyjęła go wolontariuszka, która go uratowała. Była z nim dzień i noc, przemywając mu stare rany, które nie chciały się goić i masując łapy, aby wróciło do nich krążenie. Niestety, mimo wysiłków wolontariuszy i lekarzy nie udało się pomóc mu całkowicie wrócić do zdrowia.
Kiedy przyjechał z nami do lecznicy to nie byłam pewna, czy nie umrze jeszcze tego samego dnia. Nie trzeba było być specjalistą, żeby rozpoznać fetor odchodów i wystające żebra. Był wychudzony, odwodniony, po prostu wrak. Potem, kiedy lekarze wyprowadzili go z najgorszego stanu i dali szansę, że może będzie żył, było dla mnie naturalne, że muszę zrobić wszystko, żeby spróbować postawić go na nogi. To był ogrom pracy, ale nie było innego wyjścia, bo lekarze nie sugerowali jeszcze eutanazji, bo była jakaś szansa, że Tajger wstanie. – relacjonuje Katarzyna Filipczuk, wolontariuszka Fundacji Viva! – Pamiętam zmiany opatrunków, masowanie łap i przekładanie go z boku na bok, żeby nie leżał cały czas na odleżynach, a miał je na całym ciele. Ucierpiała przez to moja własna praca zawodowa, ale wiem, że zrobiliśmy wszystko co było można. Nie wierzę, że ktoś nagle powoła do takiego zadania empatycznych urzędników, którzy podejmą się takiej pracy. Bez takiego pełnego zaangażowania i poświęcenia to nie ma sensu. – dodaje.
W sprawie Tajgera, Urząd Miasta Stołecznego Warszawy wydał decyzję administracyjną zatwierdzającą jego odebranie, a Prokuratura Rejonowa dla Warszawy-Woli skierowała do sądu akt oskarżenia przeciwko jego właścicielowi.
Marzec 2014, Lidzbark Welski, powiat działdowski. Miejscowy lekarz weterynarii trzyma swoje własne konie uwiązane na stałe łańcuchami na łące, twierdząc że jest to dla nich najlepsze życie. Jedno ze źrebiąt ma założony zbyt ciasny kantar, tak ciasny, że kiedy zwierzę rośnie, kantar coraz bardziej wrzyna się w jego ciało. Sąsiedzi zawiadamiają powiatowego lekarza weterynarii, który kilkukrotnie interweniuje i składa wnioski do burmistrza, aby ten odebrał konia właścicielowi, jednak burmistrz konsekwentnie odmawia. Po którejś z kolei interwencji lekarza powiatowego, właściciel wyrywa klaczy wrośnięty kantar i pozostawia ziejącą ranę bez żadnego opatrunku. Sąsiedzi szukają pomocy w Fundacji Viva!, której przedstawiciele zjawiają się nazajutrz po otrzymaniu alarmującego zgłoszenia. W interwencji bierze również udział powiatowy lekarz weterynarii. Rana na głowie zwierzęcia jest ogromna i ropiejąca, a fetor wydobywający się z niej trudny do wytrzymania. Sam koń jest również wychudzony, a z bólu nie daje się opatrzyć ani nawet dotknąć. Konieczna jest pomoc lekarza ze środkami usypiającymi. Koń zostaje odebrany właścicielowi i przewieziony na leczenie do specjalistycznej kliniki. W szczegółowych badaniach okazuje się, że cierpienie tego zwierzęcia to nie tylko rozległe zewnętrzne obrażenia, ale także deformacje kości czaszki, spowodowane długotrwałym uciskiem kantara. Zwierzę miało utrudnione oddychanie i jedzenie, a gdyby ratunek nie nadszedł – zmarłoby albo z głodu albo z braku tlenu. Jeśli wcześniej nie zabiłaby go sama infekcja.
Burmistrz Lidzbarka nie zdecydował się wcześniej odebrać zwierzęcia właścicielowi, najprawdopodobniej z obawy o to, kto poniesie koszty jego leczenia i utrzymania. Zdecydował się na to dopiero, kiedy zawnioskowała o to Fundacja Viva! i podjęła się dalszego utrzymania tego zwierzęcia. Wtedy, wydał decyzję o jego czasowym odebraniu. Kilka miesięcy później Sąd uznał właściciela, lekarza weterynarii, za winnego znęcania nad zwierzęciem.
To był opłakany widok. Od wielu lat zajmuję się końmi i było dla mnie oczywiste, że to zwierzę wymagało pilnej pomocy, ale i bez mojej wiedzy każdy mógłby to stwierdzić. Ta sytuacja słusznie zaniepokoiła sąsiadów, którzy właściwie zareagowali. – mówi Ilona Dąbrowska z Fundacji Viva! – Z jednej strony jestem pewna, że gdyby urząd wcześniej zareagował na wnioski powiatowego lekarza weterynarii, to można było uniknąć tej sytuacji, ale z drugiej strony rozumiem, że burmistrz obawiał się skąd weźmie środki na utrzymanie i leczenie tego jednego konia, bo te koszty były ogromne, przekroczyły 15 tysięcy złotych – przypomina.
Warszawa, Białołęka – 2009-2017. Właścicielka jednej z posesji utrzymuje duże stado kóz i psów w złych warunkach, na skrajnie zaśmieconej posesji. Sąsiedzi zgłaszają sprawę do Urzędu Miasta i Powiatowego Inspektoratu Weterynarii. Urzędnicy z obu instytucji podejmują czynności sprawdzające, wydają zalecenia poprawy warunków, które nie są przez właścicielkę wykonywane. Wniosek Inspekcji Weterynaryjnej o odbiór zwierząt spotyka się z odmową. W 2014 roku do sprawy dołącza powiadomiona przez sąsiadów Fundacja Viva!, której przedstawiciele biorą udział w czynnościach razem z urzędnikami i ponawiają wniosek o odebranie zwierząt. Na miejscu widać, że zwierzęta nie mają zapewnionych właściwych warunków, ale właścicielka składa przeróżne zapewnienia i deklaracje, które Urząd przyjmuje. Postępowania trwają długo, a stan zwierząt się pogarsza. Pojawiają się liczne objawy chorobowe, a warunki utrzymania stają się coraz gorsze. W marcu 2017 trybie interwencyjnym, wraz z policją, Fundacja odbiera 4 psy w najgorszym stanie, a podczas kolejnych czynności, z nakazu Prokuratora, Fundacja wraz z Policją wchodzi po raz kolejny na posesję i dokumentuje tragiczne warunki utrzymania zwierząt. 15 kóz nie ma żadnego schronienia. Aby schować się przed deszczem czy wiatrem muszą wpełznąc na kolanach do malutkiej komórki. Psy są uwiązane na łańcuchach, niektóre bez żadnych bud, a inne trzy – zamknięte w budzie na stałe. Wszystkie zwierzęta mają objawy różnych chorób i pasożyty. Na posesji znajdują się też czaszki i kości różnych zwierząt. Wszystkie zwierzęta zostają odebrane, a decyzja o odbiorze zatwierdzona przez Urząd Miasta. Dopiero we wrześniu 2020 Sąd zakończył postępowanie karne w tej sprawie, uznając że do przestępstwa znęcania doszło, ale właścicielka zwierząt nie była poczytalna. Sąd również zatwierdził decyzję o odbiorze zwierząt, orzekając o ich przepadku. Biegły lekarz weterynarii, który wydawał opinię w tej sprawie uznał, że nie było wątpliwości co do tego, czy zwierzęta cierpiały i stanowczo skrytykował przewlekłość czynności organów prowadzących wcześniejsze postępowania.
Już podczas pierwszej wizyty na tej posesji było widać, że zwierzęta nie miały zapewnionych odpowiednich warunków i ta sytuacja się pogarszała. Stan w jakim odebraliśmy te zwierzęta zszokowałby każdego, nawet laika – wychudzenie, odwodnienie, sierść oblepiona kałem czy wymiona kozy wyciągnięte do samej ziemi. – mówi Paweł Artyfikiewicz, koordynator grupy interwencyjnej Fundacji Viva!, a także biegły sądowy w dziedzinie ochrony i dobrostanu zwierząt. – Ta pogarszająca się sytuacja wymagała bardziej zdecydowanych działań niż te, prowadzone dotychczas przez służby państwowe i nasze zdecydowane działania okazały się nie tylko skuteczne na dłuższą metę, ale zostały uznane za zasadne przez Urząd Miasta i Sąd. – dodaje.
Takich historii przez ostatnie 23 lata było dziesiątki tysięcy i doświadczenia organizacji wskazują, że działania urzędów i służb są najczęściej spóźnione lub powolne. Każą one zastanawiać się dlaczego nowa służba miałaby być efektywniejsza, niż obecnie działająca Inspekcja Weterynaryjna, która z punktu widzenia Państwa zajmuje się ważniejszym obszarem, bo nadzoruje cały sektor produkcji żywności odzwierzęcej. Jeśli taka służba cierpi na braki kadrowe i finansowe, to nie ma żadnej gwarancji, że służba zajmująca się ochroną zwierząt nie będzie napotykała tych samych trudności, a dodatkowo na jej barkach będzie musiało spocząć ponoszenie kosztów utrzymania i leczenia ratowanych zwierząt. Nawet jeśli te koszty byłyby przerzucane na samorządy, to sytuacja wraca do punktu wyjścia, bo nie dysponują one budżetem na opiekę nad zwierzętami, które mają właścicieli, a dochodzenie od tych właścicieli kosztów najczęściej jest nieskuteczne bądź zwyczajnie niemożliwe.
Nie przypominam sobie sytuacji, kiedy udało się rzeczywiście wyegzekwować od właściciela koszty utrzymania i leczenia zwierzęcia,które zostało mu odebrane. Znam za to sytuację z województwa Wielkopolskiego, gdzie na wniosek Inspekcji Weterynaryjnej, Urząd odebrał rolnikowi całe stado zwierząt w tragicznym stanie i łoży na ich leczenie i utrzymanie od ponad roku, bo tyle już trwa sprawa karna. Koszty idą w dziesiątki tysięcy i samorząd nie ma żadnych widoków na ich odzyskanie, bo właściciel nie dysponuje takim majątkiem, który mógłby je pokryć. – zauważa Paweł Artyfikiewicz. – Będziemy mieli do czynienia z sytuacjami, w ktorych zwierzęta nie będą odbierane oprawcom, bo nikt nie będzie chciał pokrywać kosztów ich leczenia i utrzymania.
Tylko sama Fundacja Viva! przez ostatnich pięć lat wyłożyła na leczenie zwierząt ponad 6,5 mln złotych, a mniejszych lub większych organizacji ratujących zwierzęta jest w Polsce ponad 400. Nie sposób ignorować faktu, że takie koszty to również wpływy do budżetu państwa z tytułu choćby podatku VAT, ale także wpływy dla branży weterynaryjnej. Nowo powstała służba musiałaby te wielomilionowe koszty przyjąć na siebie, jeśli chciałaby działać z dobrym skutkiem dla zwierząt, nie licząc kosztów samego powołania takiej służby – etatów, zaplecza administracyjnego, sprzętu, czy wreszcie infrastruktury.
Jak argumentują organizacje, taka służba miałaby rację bytu jako odciążenie Inspekcji Weterynaryjnej w obecnie pełnionych obowiązkach nadzorczych nad przestrzeganiem przepisów ustawy o ochronie zwierząt. Organizacje, mimo swojej liczebności, nie są w stanie obsłużyć wszystkich zgłoszeń w całym kraju a szansa, że nowa służba będzie na tyle liczna, aby tego dokonać są niewielkie. Organizacje dysponują doświadczeniem i infrastrukturą a to, czego brakuje im najbardziej, to wsparcie urzędowe.
Aby zapewnić najlepszy poziom ochrony zwierząt w Polsce, taka współpraca powinna się odbywać na podobnych zasadach, jak dziś współpracujemy z Inspekcją Weterynaryjną w codziennych czynnościach. W tych częściach Polski, gdzie nie działa żadna organizacja prosimy o pomoc Inspekcję, a zdarza się też odwrotnie, że to Inspekcja zwraca się do nas, na przykład z prośbą o dołączenie się do sprawy na etapie sądowym. – mówi Cezary Wyszyński z Fundacji Viva! – W żadnym wypadku nie można też powiedzieć, że w naszym imieniu działają jacyś przypadkowi ludzie, bo oprócz tego, że każdy wolontariusz jest dobrze przeszkolony, to mamy w swoich szeregach osoby z wykształceniem weterynaryjnym – techników, zootechników, osoby po studiach weterynaryjnych, czy zoopsychologów. W organizacjach działają też osoby z uprawnieniami biegłych sądowych. – dodaje.
Planowane przez rząd zmiany wynikają z pojawiającej się coraz częściej w przestrzeni publicznej narracji rolników o bezzasadnych odbiorach, dokonywanych przez organizacje ochrony zwierząt. Jednak nie wytrzymuje ona starcia z faktami, które jasno wskazują, że organizacje ochrony zwierząt przyjęły na siebie wiele lat temu obowiązek ratowania krzywdzonych zwierząt, a ich działania są weryfikowane przez organy administracji i sądy. Odebranie organizacjom społecznym możliwości ratowania zwierząt zakończy się skalą cierpienia, jaką trudno na tym etapie sobie wyobrazić, a wykonywanie takich eksperymentów na żywych organizmach jest nierozsądne i nieetyczne.
Fundacja Viva