Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

Nepal trzeba smakować wszystkimi zmysłami

luty 27 2020

W Nepalu żyje się w rytmie dyktowanym przez Himalaje, więc nie jest to raj na Ziemi. Przypomina, że oceny przychodzą nam zbyt łatwo.

Do Nepalu wyruszam spontanicznie. Oferta wyjazdu z zaprzyjaźnionej pracowni jogi nie opuszcza moich myśli od chwili, kiedy o niej przeczytałam i po paru dniach już wiem, że wyjścia nie ma. Jechać po prostu muszę. Codzienna porcja ćwiczeń i niewielka grupa uczestników – brzmi dobrze. O miejscu, do którego się wybieram, wiem tylko tyle, że są tam Himalaje i buddyści. Na początek wystarczy.

Tuż przed wyjazdem ku swojemu przerażeniu dowiaduję się, że w czasie mojej wycieczki w Nepalu ma mieć miejsce festiwal, podczas którego dokonuje się rytualnej rzezi ogromnej liczby zwierząt. Festiwal Gadhimai odbywa się raz na pięć lat w Bariyapur w zachodniej części kraju. Nasza trasa przebiega nieco innym szlakiem, co jednak niespecjalnie poprawia mi humor. Festiwal został oficjalnie zakazany w 2015 roku, ale Facebook informuje mnie, że zakaz został niedawno zniesiony. Trwa zbieranie podpisów pod petycją domagającą się definitywnego zaprzestania tej praktyki. Komentarze pod wpisem są bezkompromisowe. Czytam o „chorych ludziach, którzy wspierają tę kulturę, jeżdżąc do tego chorego kraju”. Zaczynam mieć poważne wątpliwości co do decyzji o wyjeździe, ale bilet leży już na biurku. Refleksja nad losem zwierząt w różnych kulturach będzie mi odtąd towarzyszyć przez cały wyjazd. W tej części świata życie i śmierć zwierząt jest obecne w przestrzeni publicznej, jak nigdzie w świecie zachodnim.

Sama podróż to łącznie 15 godz., z czego 11 w samolocie i ponad trzy na lotnisku w Dosze w Katarze. Jest czas na lekturę. Pochłaniam książkę Iwony Szelezińskiej „Kopnąć piłkę ponad chmury”, a potem jeszcze eseje Nataszy Goerke ze zbioru „Tam”. Te dwie świetne lektury przenoszą mnie w świat świętych gór, żyjących bóstw, ofiar składanych ze zwierząt, ciągłego zagrożenia trzęsieniem ziemi i wielkiej biedy. To rzeczywistość ludzi życzliwych, otwartych, ale też silnych fizycznie i psychicznie. Kiedy wysiadamy w Katmandu, jestem oszołomiona podrożą, lekturą, rwącą rzeką ludzi na ulicach i kakofonią klaksonów samochodowych.

Naszą przewodniczką jest Iwona Szelezińska, autorka reportaży, które przeczytałam w samolocie, a także organizatorka wypraw do Azji Południowej. Ta zakochana w Nepalu podróżniczka ma w sobie siłę spokoju, która pozwala mi nieco ochłonąć. W autokarze przedstawia nam kierowcę, pomocnika kierowcy oraz naszego lokalnego przewodnika. Szacunek i serdeczne relacje z nepalską częścią naszej ekipy będą bardzo ważnym elementem tej wyprawy. Iwona propaguje świadomą turystykę. Nepalczycy witają podróżników z otwartością i życzliwością. Często są nami zainteresowani w takim samym stopniu jak my nimi, zapraszają do wspólnych zdjęć, wypytują, nieustannie pozdrawiają uśmiechem i przyjaznym gestem. Dzieci w szkolnym autobusie piszczą z radości na nasz widok i tłoczą się przy szybie, aby nam pomachać.

Katmandu, stolica Nepalu, to duże i głośne miasto. Mieszka tu około 1 mln ludzi – oficjalnie. Nieoficjalnie może być to nawet 3–4 mln. Ruchliwe drogi nie są utwardzone, więc pył unosi się wszędzie i miesza ze spalinami wszędobylskich skuterów oraz ciężarówek. Wielu mieszkańców nosi maski antysmogowe. Panuje chaos architektoniczny. Niektórzy mówią, że Katmandu to prawdziwa katastrofa urbanistyczna. Jednak to miasto ma różne oblicza. Wąskie uliczki starej części oraz turystyczna dzielnica Thamel, w której mieszkamy, są naprawdę urzekające. W tym tętniącym życiem rejonie na każdym kroku coś innego przykuwa moją uwagę: newarskie zabytki, sklepiki z rzemiosłem, przyprawami i szalami, małe domowe restauracje, sprzedawcy orzechów kokosowych oraz fistaszków, wizerunki rozmaitych bogów, fantazyjnie ozdobione ryksze i kolorowe stroje przechodniów. Ze względu na łagodny klimat życie toczy się na zewnątrz. Początkowo nieustannie wchodzę pod koła skuterów i podskakuję nerwowo na dźwięk klaksonu. Po chwili zaczynam dostrzegać zasady tutejszego ruchu miejskiego i dostrajam się do tej pozornie nieskoordynowanej rzeki ludzi, ryksz i jednośladów.

Jesień to dobry moment na podróż do Nepalu. Temperatury są tu umiarkowane (w ciągu dnia nawet ponad 20 st. C, wieczorem około 10, czasem chłodniej), nie pada, a powietrze jest przejrzyste. Słoneczny, jesienny poranek to idealny moment na wizytę w stupie Boudhanath. To najważniejsza buddyjska świątynia w Nepalu, jeden z największych tego typu obiektów na świecie. Jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Stupa Boudhanath w niczym nie przypomina świątyń chrześcijańskich z ich podniosłą atmosferą. Wygląda jak olbrzymia, biała miseczka umieszczona do góry dnem na kwadratowym talerzyku. To kształt mandali, czyli harmonijne połączenie koła i kwadratu. Ten kształt jest jednak wyraźnie dostrzegalny tylko z góry. Z zaskoczeniem odkrywam, że do środka tej świątyni się nie wchodzi. Modlitwa polega na trzykrotnym jej okrążeniu. Przy pierwszym rozmyśla się nad przeszłością, podczas drugiego nad teraźniejszością, a przy trzecim rozważa się przyszłość. Okrążając stupę, odwiedzający potrącają młynki modlitewne i powtarzają mantrę „Om mani padme hum”. Na wyższej platformie usadowili się mnisi. Niektórzy modlą się na głos, wspomagając się dzwonkami, inni palą kadzidła. Kłęby dymu wznoszą się ku wszystkowidzącym oczom Buddy spoglądającym na nas ze ścian wieży zwieńczającej stupę. Delikatny wiatr porusza kolorowymi flagami modlitewnymi, które spotykam w Nepalu na każdym kroku. Ruch powietrza ma zanieść modlitwy do adresata. Słońce, dźwięki modłów i zapach kadzideł sprawiają, że udziela mi się magia miejsca. Już wiem, że Nepal trzeba poznawać przede wszystkim zmysłami. Szkiełko i oko mogą przynieść rozczarowanie.

Dwie wiodące religie w Nepalu to hinduizm i buddyzm, ze zdecydowaną przewaga hinduistów (80 proc.). Obie pokojowo współistnieją od wieków. Są praktykowane obok siebie, niekiedy świątynie obu wyznań lokowane są w bezpośrednim sąsiedztwie, a obie tradycje łączą wspólne mity.

Najważniejszym miejscem dla wyznawców hinduizmu w Nepalu jest Świątynia Paśupatinath. To zespół świątynny nad brzegiem rzeki Bagmati we wschodniej części Katmandu. Tu odbywają się kremacje zmarłych. Nie możemy wejść do środka świątyni, ponieważ nie jesteśmy hinduistami. Zaglądamy więc ciekawie przez bramę, ale nie wolno nam robić zdjęć. Naszym oczom ukazuje się wielki, złoty byczy zad z okazałymi męskimi atrybutami. To Nandin, byk, na którym porusza się bóg Śiwa. Posąg Nandina umieszczany jest przed świątynią w kierunku wskazującym główny budynek. Rytuały kremacyjne można oglądać z drugiego brzegu rzeki. Na kamiennych stopniach obok nas krąży mnóstwo osób. Nie wyglądają na turystów. Przychodzą, przysiadają, patrzą na rzekę, na kremacje i odchodzą we własnym rytmie.

Na drugim brzegu trwają przygotowania do trzech kremacji. Jedno z ciał owinięte w całun bliscy przenoszą na kamienną pochyłą platformę schodzącą do rzeki. To miejsce, gdzie dokonuje się skropienia stóp i twarzy zmarłego wodą ze świętej rzeki Bagmati. Dopiero później ciało zostanie umieszczone na stosie z drewna i słomy, a syn pierworodny podpali stos. Ogień oczyści duszę zmarłego i sprawi, że ruszy on w dalszą drogę w zaświaty. Bliscy spędzą tu wiele godzin. Odchodzą dopiero wtedy, gdy upewnią się, że prochy zostały wrzucone do wody. Pomiędzy ciałami zmarłych i rodzinami kręcą się psy. Podjadają z talerza z ofiarami. Nikt ich nie przegania. Wyznawcy hinduizmu wierzą, że psy i kruki reprezentują boga śmierci i dusze przodków. W hinduizmie nie ma kultu zmarłych. Życie doczesne to przecież tylko pewien etap w wędrówce duszy.

Psy w Nepalu są wszędzie, śpią zwinięte w kłębek przy ruchliwych traktach, sprytnie poruszają się w tłumie i między pojazdami, gromadzą się przy miejscach sprzedaży mięsa i w pobliżu świątyń. Słowo „bezdomne” zupełnie nie oddaje ich statusu. To raczej psy wolno żyjące. Funkcjonują w pobliżu ludzi, ale na innych zasadach niż nasi pupile, którym dana jest albo kanapa, albo łańcuch, albo boks w schronisku, ale nigdy wolność. Moją uwagę zwraca spokój tych zwierząt. Podczas całej podróży tylko raz spotykam psa na uwięzi. Zdaje się, że zdecydowana większość zwierząt jest w dobrej kondycji, choć czasem dostrzegam też psy wychudzone lub cierpiące na choroby skóry. Najwyraźniej, jak w przypadku dzikich zwierząt, ceną za wolność bywa mniejszy komfort.

W dolinie Katmandu warto odwiedzić dwie zabytkowe miejscowości: Patan i Bhaktapur. Obie są bardziej kameralne niż Katmandu, obie równie urocze. Bhaktapur jest wpisane na listę UNESCO. Słynie z tradycji rzemieślniczych. Na placu garncarzy oglądamy ręczną produkcję wyrobów glinianych. W Bhaktapurze znajduje się najwyższa w Nepalu pagoda – Nyatapola. Ma aż pięć kondygnacji i rzeczywiście wygląda imponująco.

Patan to dawna siedziba królewska. Zwiedzamy tu świątynię bogini Taledźu. To bogini śmierci, gniewna emanacja bogini Parwati, małżonki Śiwy. Taledźu bywa żądna krwi. Żeby ją przebłagać i uprzedzić gniew bóstwa, wyznawcy hinduizmu składają jej ofiary. Czasem są to kwiaty i owoce, ale nadal obecny jest rytuał składania ofiar ze zwierząt. Podobne praktyki istniały w Indiach, ale zostały zakazane przez władze brytyjskie w czasach kolonizacji. Nepal, osłonięty przez pasma wysokich gór, zachował tę tradycję. W Patan uświadamiam sobie dobitnie, że festiwal Gadhimai to tylko wierzchołek góry lodowej. Składanie zwierzęcych ofiar jest powszechnym elementem codziennych praktyk religijnych w Nepalu. Najczęściej na ofiarę przeznaczane są koguty i kozy, o wiele rzadziej bawoły. Iwona tłumaczy, że zwierzęta ofiarne są zabijane w świątyni przez uprawnioną do tego, wykwalifikowaną osobę – jednym cięciem. Ciało zwierzęcia jest później zabierane przez rodzinę, która ofiarę złożyła, i w całości „zużywane”. Podkreśla, że nic się tu nie marnuje. To ubogi kraj (Nepal jest drugim najbiedniejszym krajem Azji Południowej zaraz po Afganistanie), gdzie zwierzę przeznaczone na ofiarę jest w istocie zabijane dla celów spożywczych i użytkowych. Jego los tak czy inaczej jest przesądzony. Fakt bycia ofiarą niewiele zmienia poza miejscem śmierci. Zwierzęta są hodowane przy domostwach, tam zwykle spędzają całe życie i tam też z reguły są zabijane. Nie ma tu przemysłowej hodowli na wielką skalę ani masowych ubojni.

Podczas wędrówek po wsiach spotykamy mnóstwo zwierząt, zawsze w bezpośredniej bliskości domostw ludzkich. Często żyją w jednej chacie, choć w oddzielnych pomieszczeniach. Nie widziałam zwierząt hodowlanych, które byłyby brudne, zaniedbane, w złym stanie. Spotykamy koguty z imponującymi grzebieniami, kury i kaczki ze stadkami kurczaków, urocze rozbrykane koźlęta i wreszcie bawoły. Te w górach chodzą luzem po rododendronowym lesie. Wszystkie żyją na świeżym powietrzu.

W świątyni Manakamanamai, bogini spełniającej najskrytsze marzenia, widzę kozy i koguty, które właściciele wiozą kolejką linową na górę. Obserwuję ludzi, którzy po złożeniu ofiary z workiem na plecach wychodzą ze świątyni. Zastanawiam się, czy nasze oburzenie na praktyki ofiar ze zwierząt nie jest przypadkiem głównie żądaniem usunięcia śmierci ze sfery publicznej, z naszego pola widzenia. Mam też poważne wątpliwości, czy rzeczywiście praktyki te są w istocie bardziej barbarzyńskie, niż to, co się dzieje każdego dnia za murami ferm i rzeźni w obrębie naszej kultury. Czy zakaz składania krwawych ofiar znacząco zmieniłby los tamtejszych zwierząt i czy na pewno na lepsze? Czy wraz z zachodnią kulturą do Nepalu nie dotrą rozwiązania przemysłowych ferm i ubojni? Nie potrafię rozstrzygnąć tego definitywnie, choć sprawa wydaje mi o wiele bardziej skomplikowana niż w momencie pakowania walizek. Buddyści wierzą, że istnieje wiele rodzajów piekieł. Można mieć wyjątkowego pecha i trafić do Piekła Wielkiego Lamentu i Wycia lub do Piekła Rozrywających się Pęcherzy. Dopóki ludzie jedzą mięso i korzystają z produktów odzwierzęcych, dyskusja o sposobach hodowli i metodach zabijania będzie wciąż tylko dyskusją o wyborze rodzaju piekła.

Jako zapobiegliwa weganka, przed podróżą zaopatruję się w duże ilości prowiantu na wypadek, gdyby Nepal nie okazał się vegan friendly. Moje obawy nie są bezpodstawne, bowiem mięso jest ważnym składnikiem diety Nepalczyków. Góry zajmują aż 80 proc. powierzchni tego państwa. Uprawa roli w tych warunkach jest trudna. Małe poletka wygospodarowuje się nawet na dużych wysokościach, ale im wyżej, tym trudniej. Z reguły produkcja rolna jest tylko uzupełnieniem przydomowej hodowli zwierząt. Choć buddyzm zwykle kojarzy się z wegetarianizmem, jego mieszkający w Tybecie czy w Nepalu wyznawcy jedzą mięso. Inne możliwości są po prostu trudno dostępne. Jednak na miejscu okazuje się, że z przygotowaniem dań wegańskich dla nas nie ma najmniejszego problemu. Tradycyjne potrawy kuchni nepalskiej to pierożki momo, dal bhat, czyli danie składające się z ryżu i warzywnych dodatków, oraz pożywna zupa thukpa. Wszędzie są dostępne w wersji wegetariańskiej bądź z mięsem.

Jedzenie jest wyśmienite, przygotowywane na bieżąco. Czasem trzeba dłużej poczekać, bo zdarza się, że kucharz dopiero po złożeniu zamówienia idzie do ogródka zerwać niektóre składniki. Jesień to sezon na mandarynki i banany. Nepalskie banany są małe i pełne smaku. Objadam się nimi przez całą podróż.
Nepal to przede wszystkim Himalaje, święte góry zamieszkiwane przez bogów. To one decydują o tożsamości narodowej. Na terenie Nepalu znajduje się Mount Everest – najwyższa góra świata – oraz siedem innych ośmiotysięczników (z 14 łącznie).

Podczas naszej podróży wybieramy się na krótki dwudniowy trekking z noclegiem w Australian Camp, bazie u podnóża Annapurny. Widok himalajskich szczytów na błękitnym niebie towarzyszy nam przez całe dwa dni. Mamy ogromne szczęście, bo ośnieżone wierzchołki najwyższych gór sięgają nieba i z tego powodu często zasłonięte są chmurami. Nawet na dłuższym trekkingu mogą wcale się spoza chmur nie wyłonić. Wstajemy przed świtem, aby uczestniczyć w spektaklu „zapalania szczytów” o wschodzie słońca. Jeszcze zanim tarcza słoneczna stanie się widoczna, światło wędruje po grzbietach górskich, poczynając od czubków i stopniowo rozpalając cały masyw. Oświetlone wierzchołki mają pomarańczowo-żółtą barwę żaru. W ciszy i zachwycie obserwuję ten obłędny widok. Wzruszona idę na zajęcia jogi. Ćwiczymy, patrząc na Annapurnę południową i Maćhapućhare, czyli „rybi ogon”. Górę, która nigdy nie została zdobyta, ponieważ na jej szczycie dom ma bóg Śiwa.

Z gór ruszamy do Parku Narodowego Chitwan położonego na nizinie Terai, na granicy Indii i Nepalu. To kolejne miejsce wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO, tym razem z uwagi na wyjątkowe walory przyrodnicze. Nizina Terai jest zamieszkiwana przez lud Tharu, który przybył tu z Indii, z pustyni Thar. Wita nas lokalny przewodnik, Las, który mówi, że w Chitwan życie obecnie 100 tygrysów bengalskich, 25 dzikich słoni i około 500 nosorożców, o innych mniej spektakularnych gatunkach nie wspominając. Zanim zdążymy dotrzeć do swoich pokoi, Las zawraca nas, krzycząc: „Rhino, rhino!”. I rzeczywiście, po wiejskiej drodze maleńkiej miejscowości Sauraha maszeruje nosorożec. Ciekawie zagląda na posesję z zieloną trawą. Nie wygląda na speszonego przechodniami ani mijającymi go samochodami. Robimy zdjęcia, nosorożec się pasie. Po chwili spokojnie wracamy do pokoi, a nosorożec do dżungli.

W Parku Chitwan czas spędzamy intensywnie. Drewnianymi łodziami pływamy po rzece. Zanurzam rękę w wodzie, jest ciepła jak zupa. Na jej brzegach leżą krokodyle.

Krokodyl gangeski (gawial) je wyłącznie ryby, ale krokodyl błotny nie gardzi ssakami. Łódź jest niebezpiecznie chybotliwa, czuję mrowienie na karku i ulgę, kiedy dobijamy do brzegu. Po południu jedziemy na safari (oczywiście fotograficzne) po parku. Podróżujemy jeepami. Podczas safari mamy okazję podziwiać las subtropikalny, sawannę, rozmaite gatunki ptaków, nosorożce, małpy, oglądamy termitiery i liany oraz drzewa kapokowe, z których wykonuje się łodzie. Żegna nas widok zachodu słońca na sawannie.

Obserwuję wycieczkę turystów, którzy zamierzają zwiedzać park na słoniach. Doceniam Iwonę za wybór bardziej etycznego środka lokomocji. Słonie są w tym rejonie wykorzystywane w dwojaki sposób. Ten cenny przyrodniczo obszar jest pilnie chroniony przez wojsko przed kłusownikami. Strażnicy patrolują teren przez całą dobę, przemieszczając się na słoniach. W tym celu słonie są rozmnażane w niewoli i przyuczane do pracy dla człowieka. Nie wykorzystuje się jednak zwierząt wolno żyjących. Słonie służące za środek transportu i rozrywkę dla turystów stanowią własność prywatną. O ich warunkach życia i sposobach tresury niewiele wiadomo. Choćby z tego powodu warto postawić na przemieszczanie się jeepami podczas wizyty w Chitwan.

Wracamy do Katmandu. Na zakończenie czeka nas jeszcze spotkanie z żyjącą boginią Kumari. Kult Kumari jest najbardziej rozpoznawalnym „znakiem firmowym” kultury nepalskiej. Nepalczycy wierzą, że bogini Taledźu wstępuje w ciało żyjącego człowieka, a dokładnie w ciało małej dziewczynki. Opuszcza je z chwilą, kiedy dziewczynka dojrzewa. Wówczas zmienia lokatora, a zadaniem kapłanów jest odnalezienie kolejnej dziewczynki, w którą wcieli się bóstwo. Królewska Kumari, czyli ta, która mieszka w pałacu w Katmandu (bo samych Kumari na terenie Nepalu jest więcej) jest najważniejszą żyjącą boginią. Jeśli zechce, przed południem ukaże się w oknie pałacu i udzieli swych łask zebranym. Znowu sprzyja nam szczęście. Na dziedzińcu pałacowym słychać nawoływania „no photo, no photo”. To znak, że Kumari zaszczyci nas swoją uwagą. Z zapartym tchem wpatruję się w okno okolone misternymi rzeźbieniami. Mała dziewczynka, pięcio- lub sześcioletnia, opiera się o parapet. Wygląda na nieco naburmuszoną. Jest pięknie umalowana i uczesana. Ma na sobie czerwony strój. Przez chwilę rozgląda się po dziedzińcu. Mam wrażenie, że spogląda właśnie na mnie. Może to indywidualne błogosławieństwo bogini, a może tylko zdziwienie małej dziewczynki niecodziennym przybyszem.

Na pożegnanie nasz nepalski przewodnik dziękuje nam za wspólną podroż i prosi, abyśmy nieśli w świat wiadomość, że Nepal podniósł się po trzęsieniu ziemi w 2015 roku i serdecznie zaprasza turystów. Bardzo ich potrzebuje.

  • Tekst i zdjęcia: Joanna Hasiak
  • Tekst ukazał się w numerze 3/2020 Magazynu Vege