Kobieta z nieskończonymi zapasami energii. Aktorka, mama, sportsmenka. Z Pauliną Holz rozmawiamy o motywacji, diecie, sporcie i aktorstwie.
Mam zagwozdkę. Zastanawiałam się, jak Cię krótko opisać. Robisz tyle rzeczy, że jak zaczęłam wymieniać, to lista robiła się coraz dłuższa i dłuższa i potrzebowałabym na to osobnej ramki. Jakbyś się sama miała w kilku zdaniach opisać, to co byś powiedziała
(śmiech) Przede wszystkim jestem aktorką z wykształcenia i przy tym bym została. No i mamą. To dwa najważniejsze punkty. Bardzo ważny jest dla mnie sport, więc też bym go uwzględniła, ponieważ cały się gdzieś się w moim życiu przewija. W bardzo różnym wymiarze.
Jak mam się przedstawić w skrócie, to najczęściej o sobie piszę czy mówię jako o osobie w ciągłym ruchu. Z jednej strony ciągle go szukam, ciągle do niego dążę, a z drugiej strony próbuję znaleźć równowagę w nicnierobieniu, co jest dla mnie chyba najtrudniejsze. (śmiech) Bywają takie momenty, że dokładam sobie zadań, mimo że mogłabym tego nie robić. Przydałoby się ten czas poświęcić na odpoczynek, ale zawsze sobie myślę „o, tutaj akurat nie gram spektaklu, nie mam próby ani zdjęć i nie prowadzę treningu, no to przecież to jest świetny moment, żeby sobie coś zorganizować”. (śmiech)
No właśnie z tym Cię najbardziej kojarzę. Mamy wspólnych znajomych z Akademii Kettlebells, od których wiem, że jesteś osobą, która jak się czymś zainteresuje, od razu zakasuje rękawy i próbuje nowych rzeczy. Nie odkładasz marzeń na później, od razu zabierasz się do ich realizacji. Tak jest?
Tak. Miałam taki moment w życiu po urodzeniu córek, jedna miała około roku, druga 2,5 roku, kiedy stwierdziłam, że to jest chyba mój czas. Do wcześniejszego okresu, kiedy miałam 20–30 lat, nigdy w życiu nie chciałabym wrócić. To był czas strasznych napięć, ciśnienia. Wiedziałam, że kiedyś będę mieć dzieci, więc wszystko było na ten cel ukierunkowane. Nigdy nie byłam kobietą, która uznawała urodzenie dzieci za cel, ale uważałam to za oczywistość. W końcu przyszedł ten moment, pojawił się właściwy człowiek i powiedziałam sobie: „OK, to jest ta chwila”. Jak już je urodziłam to po około trzech latach poczułam, że teraz czas na mnie. Czas na robienie rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Zaczęły się w moim życiu pojawiać sporty. Najpierw pole dance, joga, bieganie, potem kettle, teraz jeszcze sportowe strzelanie. Śmieję się, że gdy ktoś przychodzi do mnie z czymś nowym, to mówię „nie pokazuj mi tego, nie chcę tego widzieć!”, bo bardzo szybko zaczynam myśleć, że chcę tego spróbować! (śmiech) Tak właśnie było ze strzelaniem. Byłam na kursie Animal Flow, na którym spotkałam się z Dominikiem Górskim, który jest instruktorem kettli, crossfitu i masy innych rzeczy. Do tego strzela. I tak gadamy w którejś przerwie i mu mówię, że zawsze myślałam, żeby zacząć strzelać, że czuję, że to sport dla mnie. O na to „no to super, umówmy się na strzelnicę”. Na strzelnicy jak na pierwszy raz poszło mi nieźle. Powiedziałam mu po treningu, że nie, już nie chcę o tym słuchać, bo się wciągnę, nie ma tematu. Powiedział tylko „to kiedy następny trening?”. (śmiech) No i przez niego mam pojutrze zawody. Pierwsze poważne, bo wreszcie zrobiłam licencję zawodniczą.
Wszystko robisz od razu z pełnym zaangażowaniem. Jesteś trenerką kettli, jogi…
Kettli tak. Jogi nie. Nie mam uprawnień. Prowadzę inne zajęcia rozciągające. Jestem trenerką flexible steel, a joga jest jedynie moją pasją, choć w zajęciach rozciągających to na niej bazuję.
Wielu ludzi łapie się co chwilę za nowe hobby, ale szybko mija im zapał. Ty coś czasem porzucasz?
Niektóre hobby porzucam, np. pole dance. Myślę, że już do niego nie wrócę, chociaż uważam, że to świetny sport, jednak mam dziś inne podejście do ciała i ruchu.
Zdradź nam sekret, jak znajdujesz na to wszystko czas.
Nie wiem. (śmiech) Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć.
A zdarza się, że siedzisz i po prostu nic nie robisz?
Nie, jeśli już, to naprawdę bardzo rzadko. Sama się ostatnio zastanawiałam, jak to jest z tą moją energią. Potrafię krótko spać, w dzień jestem bardzo aktywna, a nie mam żadnych zjazdów energetycznych. Dopiero co wyjęłam nogę z gipsu. Miałam ją unieruchomioną na sześć tygodni, więc chcąc nie chcąc, musiałam zwolnić. To było ciekawe doświadczenie.
Sekret tkwi może w tym, że ja się nie zastanawiam, nie dywaguję. Mam ułożony plan dnia i działam. Przestałam dyskutować. Jak zaplanuję, że idę na trening, to nie ma już dyskusji „chce mi się czy mi się nie chce”. Idę i koniec. Wydaje mi się, że trzeba ułożyć plan i się go trzymać. Bardzo dużo czasu tracimy na dyskutowanie sami ze sobą. Jest taka zasada, że jak idziesz na trening, np. biegowy, i masz założenie, że przebiegniesz 10 kółek, to nie zmieniaj go w trakcie.
Zawsze kusi, by ciut zmniejszyć. A tu mnie boli, a może pół godziny wystarczy, a może jednak zrobię przerwę…
Właśnie. A może jednak przebiegnę dziewięć okrążeń? Tu trochę zmienię, tu trochę porobię co innego… Tak samo jest z innymi rzeczami. Ciągle coś zmieniamy, bo jest nam wygodniej. Wiadomo, jesteśmy wygodniccy. Jestem dokładnie taka sama. Dlatego, żeby jednak trwać przy tym, co postanowiłam, w ogóle nie prowadzę ze sobą takich dyskusji. To mi zdecydowanie pomaga.
A co Cię teraz pasjonuje?
Zdecydowanie strzelanie, bo dopiero weszłam na poziom, na którym czuję, że kontroluję to, co się dzieje. Denerwuję się przed zawodami, a trener mi mówi „przecież brałaś już udział w zawodach na podobnym poziomie i wtedy się nie denerwowałaś”. Z tym, że wtedy jeszcze nic nie wiedziałam. Nie wiedziałam, co mogę zepsuć, z czym sobie nie poradzić. A teraz powinnam już pewne rzeczy umieć. Pojawia się wewnętrzna presja. Tym razem byłoby dobrze nie tylko nie zostać zdyskwalifikowaną, ale jeszcze nie zająć ostatniego miejsca. Choć wiem, że to moje pierwsze zawody i już samo wzięcie w nich udziału będzie sukcesem.
Strzelanie więc zdecydowanie jest moją pasją. Tym bardziej, że to tak naprawdę wypadkowa wszystkich pozostałych. Uprawiam strzelanie sportowe dynamiczne. Biegam, strzelam do tarczy. Często muszę to robić w ruchu, zza przesłony czy kucając. Tak więc inne sporty bardzo pomagają. Dzięki kettlom mam wytrenowane ręce, a mój układ nerwowy ma umiejętność rozluźnienia i szybkiego ponownego spięcia przy odrzucie pistoletu. Oddech też jest ważny i tu z kolei pomogła mi joga. Musisz ustabilizować ciało z oddechem, rozluźnić jedną rękę, a drugą mieć silną. To wszystko, jeśli nie masz poczucia ciała, nie umiesz tych napięć w ciele kontrolować, jest trudniejsze.
W jodze nie zakochałaś tak szybko.
To dlatego, że po raz pierwszy zetknęłam się z nią, kiedy miałam 20 lat. To nie był ten czas. Tamte zajęcia odrzuciłyby mnie dziś zresztą pewnie tak samo jak wtedy. Było mnóstwo ćwiczeń z oddechem, medytacji, śpiewania, a ja jestem człowiekiem akcji, więc była mi potrzebna joga, która by mnie zmusiła do wniknięcia w głąb ciała, do pracy z nim. Tamto spotkanie było kompletnie nieudane.
A wszystkie te sporty pomagają Ci w pracy aktorki?
Myślę, że tak. Ale czasami potrafią przeszkadzać. Na przykład, kiedy grałam Sonię w „Zbrodni i Karze”. Sonia jest wychudzoną, biedną prostytutką, która nie ma co jeść i sama karmi i utrzymuje przy życiu swoje rodzeństwo. Jest bidą, tak jest napisana. Musieliśmy więc znaleźć sposób na moją Sonię. Szliśmy bardziej w kierunku dzikiego, zastraszonego zwierzątka. No jak ja zagram wychudzoną Sonię? Tu mięsień, tam mięsień, do tego mój nieuległy charakter. Na szczęście reżyser, Waldek Śmigasiewicz, uznał to za atut.
Ale sprawność też czasami pomaga. Są spektakle, w których wykorzystuję umiejętność stania na rękach czy inne fizyczne umiejętności, które uatrakcyjniają role. Cieszę się też bardzo, że w moim serialu macierzystym, „Klanie”, udało się przemycić jogę i pokazać, że jest dla ludzi, ponad podziałami, ponad religią, ponad wszystkim tak naprawdę. Jeśli potrzebujesz zrobić coś dla swojego ciała, to to jest dobry kierunek.
Rozmawiamy akurat świeżo po Festiwalu Jogi, w którym brałaś udział.
Tak, wydarzenie było super! Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Małgosia Pieczyńska, którą znam od lat. Ona zresztą była przede mną w teamie ambasadorek. Małgosia ćwiczy jogę codziennie od 15 lat. Jest w nieprawdopodobnej formie, a nie ma już 20 lat. Wygląda przepięknie.
Ostatnio zobaczyłam w internecie mem, który mnie rozśmieszył, a jednocześnie dał mi do myślenia. Było na nim mianowicie napisane, że starość zaczyna się wtedy, kiedy schylasz się, żeby zawiązać buty i zastanawiasz się, co jeszcze możesz zrobić skoro już jesteś tam na dole. Bardzo mi się to spodobało. Bo rzeczywiście może przyjść taki moment. Kiedy miałam nogę w gipsie miałam takie chwile, że myślałam „skoro już siedzę na ziemi, a wstawanie wiąże się z pewnym wysiłkiem, to może zrobię od razu wszystko, co mogę tutaj zrobić”. (śmiech)
Mówię o tym dlatego, że jestem ogromną fanką ruchu nutrition movement. Ogólnie chodzi o to, że dobrze, że chodzisz dwa albo trzy razy w tygodniu na fitness, ale to niczego nie zmieni, o ile nie wprowadzisz kompleksowych zmian. To tak, jakbyś jadła obiad tylko trzy razy w tygodniu. W dodatku obiad średnio zbilansowany. Jeśli np. masz wady postawy i nad nimi nie pracujesz codziennie, nie uczysz się prawidłowo chodzić, wstawać, siadać, sięgać czy kłaść się, to idziesz na taki fitness i pogłębiasz wszystkie swoje niedobory. Co z tego, że przez godzinę próbujesz coś zrobić, skoro masz zamkniętą klatkę piersiową. We wszystkim, co będziesz robić, będziesz przenosić napięcia na inne struktury w ciele. To bardzo holistyczne podejście. Według tej filozofii nasz codzienny ruch to odżywianie komórek. Dlatego sporo mówi się w nim o DNA. Osoba, która ma pracę siedzącą, versus osoba, która pracuje fizycznie, to dwie zupełnie inaczej odżywione struktury.
Jeszcze 30 lat temu trudno było sobie wyobrazić, że tyle kobiet ćwiczyłoby sporty siłowe. Ba, że byłyby trenerkami sportów siłowych. Ty, nie da się ukryć, jesteś silna i pokazujesz, że kobiety mogą być silne. Jest to dziś zresztą akceptowane. Dostrzegasz zmiany?
Tak, to się bardzo zmienia i jest to dobra zmiana, ale też smutna. Nie idzie równo na wszystkich poziomach. My, kobiety, sobie super radzimy, ale zmiana relacyjna między kobietą a mężczyzną potrzebuje więcej czasu. Faceci nie do końca wiedzą, jak sobie radzić z nami takimi aktywnymi, niezależnymi finansowo i myślowo. I ja to też rozumiem. No bo skąd mają wiedzieć, jak sobie radzić, skoro my, obecne 40-latki, jesteśmy właściwie pierwszym pokoleniem w Polsce, które tak żyje? Nasi partnerzy nie mają wzorca. Stykają się z czymś nowym, czego muszą się nauczyć, a nie jest to łatwa nauka. Prościej jest coś zmienić, iść do przodu w sprawach, w których jest to dla nas wygodne. Trudniej w relacji, w której musimy się odnaleźć zupełnie od nowa. Myślę więc, że jest z tym pewien kłopot, to, że jesteśmy takie aktywne, nie obywa się zupełnie bez kosztów. Wyrówna się to dopiero za jakiś czas.
Tworzysz też jednak teraz nowe, zdrowe wzorce dla swoich córek.
Mam taką nadzieję, choć gdy rozmawiam z innymi rodzicami, np. z moim trenerem – ojcem córki, która jest lepsza od chłopaków w wielu sportach, to myślę sobie „Boże, jak one biedne znajdą jakiegoś fajnego faceta, który nie będzie miał z tym problemu?”.
Ostatnio moja córka bardzo mnie wzruszyła. Grałyśmy w grę, w której losujesz kartki z zadaniami. Moja młodsza córka wylosowała mnie i miała mi powiedzieć, co we mnie ceni. Powiedziała, że podziwia mnie za to, że robię wiele rzeczy. To było dla mnie niesamowite, bo wiem, że moje pasje zabierają mi czasami czas dla nich i że one mogłyby tego nie znosić. Z drugiej strony mam wrażenie, że ten wzorzec aktywności i braku strachu przed próbowaniem nowych rzeczy naprawdę dużo da im w życiu, że będą miały otwarte głowy, będą gotowe do działania i przyjmowania różnych fajnych wyzwań. A życie jest takie krótkie! Naprawdę. Jestem już w tym okropnym wieku, że zaczynam tak myśleć. (śmiech) Jest takie powiedzenie, które moja mama lubi powtarzać, że pierwszą połowę życia ma się zepsutą przez rodziców, a drugą przez dzieci. (śmiech) Na szczęście ja mam superrodziców i superdzieci. Ona to oczywiście też powtarza żartem, bo mamy bardzo fajne relacje. Natomiast rzeczywiście coś w tym jest…
Kiedy zostałaś wegetarianką? No i dlaczego?
Od 16. roku życia, czyli 26 lat. Choć, uwaga, nigdy nie byłam do końca wegetarianką, ponieważ jadłam ryby i owoce morza. Wówczas w ogóle niejedzenie mięsa było jakimś dziwactwem. Jedynym produktem gotowym, jaki można było dostać, były takie ohydne proteiny sojowe, które się zalewało wodą. Nie było żadnej wiedzy na ten temat.
A dlaczego zrezygnowałaś z jedzenia mięsa?
Miałam chłopaka…. Tak się zaczyna ta historia. (śmiech) Chłopak przestał jeść mięso. Pomyślałam sobie, że skoro on żyje… jeszcze (śmiech), no to ja też przestanę. Dałam sobie trzy tygodnie. A ponieważ jestem osobą, która jak sobie powie „nigdy tego nie rób”, to to będzie pierwsze, co zrobię, to sobie dałam dyspensę: „jak będziesz chciała, to sobie zjesz”. Po miesiącu mama wysłała mnie do sklepu mięsnego. A to nie był taki sklep jak teraz, oj nie! Mięso wisiało na hakach, śmierdziało. Weszłam do niego, stanęłam w drzwiach i wyszłam. Klamka zapadła. Mam tak zresztą ze wszystkim – nie cofam się, temat przestaje istnieć.
Wiele smaków mnie w życiu ominęło i w ogóle mi ich nie brakuje. I teraz, kiedy są dostępne burgery Beyond Meat czy inne zastępniki, nie mam za bardzo ochoty ich próbować.
Pamiętam, jak poszłam do mojego ukochanego Vegelabu, którego już niestety nie ma. Dziewczyna na wejściu mówi „zrobiliśmy taką genialną zupę z boczkiem. I ten boczek nam wyszedł taaaaki, że jest totalnie jak prawdziwy”. Wszystko super, ale ja nigdy nie jadłam boczku. (śmiech) Nie znam tego smaku, więc za nim nie tęsknię. Tak samo za tatarem czy flakami.
Jadłam jednak długo ryby i owoce morza, z których na dobre zrezygnowałam około siedem lat temu. Potem odstawiłam mleko i nabiał. Jedyne, czego mi brakuje, to biały ser. Jedyne. Na końcu zrezygnowałam z jajek.
Dlaczego weganizm?
Za sprawą Emila Stanisławskiego, mojego trenera kettlebells. Prowadził mnie wtedy do top team, takiego siłowego wyzwania, spędzaliśmy na sali treningowej bardzo dużo czasu. Miałam okazję obserwować, jak trenuje, jakim jest człowiekiem itd. Pomyślałam więc, że skoro już eliminuję i eliminuję kolejne rzeczy z diety, to czemu nie spróbować weganizmu? Miałam wsparcie Emila i Damiana Parola, dietetyka. Znowu klamka zapadła.
A córki?
Nie lubię narzucać innym swojej woli. To ich decyzja. Moja starsza córka podjęła ją niedawno i zaczęła ograniczać mięso. Daję im czas. Myślę, że mając dobry wzorzec w domu, same podejmą kiedyś decyzję.
Jakie masz teraz aktorskie plany? Gdzie możemy Cię zobaczyć?
W teatrze Kamienica w dwóch spektaklach – „SPA” i „Niespodzianka”. W teatrze Młyn, małym offowym teatrze, do którego bardzo zapraszam, zwłaszcza rodziców, bo gram w dwóch spektaklach, które traktują o trudach macierzyństwa i związków w bardzo różnych aspektach. Śmiejesz się i płaczesz jednocześnie. To „Niedzielne popołudnie” i „Gabinet”. Gram też w teatrze Capitol. Jeśli ktoś ma ochotę na angielską farsę, taką typową rozrywkę, to zapraszam na „Skok w bok”. Szykują się też nowe projekty. Jeździmy też po Polsce z pięknym, poetyckim spektaklem „Lilka, cud miłości”. Prezentujemy wiersze Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Cudowna obsada, bo grają Magdalena Zawadzka, Krystyna Tkacz, Asia Żółkowska, no i ja. Krysia śpiewa cudne piosenki w pięknych aranżacjach. Opowiadamy historię życia poetki, niewesołą, ale ludzie, którzy przychodzą, mówią, że czują jakby się cofnęli nagle w czasie. To była zresztą niesamowita postać. Była bardzo wyemancypowana jak na tamte czasy.
Widać, że masz wciąż pasję do aktorstwa.
Mam. Uwielbiam to, choć miałam taki moment, że odeszłam z teatru po 12 latach etatu. Było to ze trzy lata temu. Zmieniła się dyrekcja i przestało mi odpowiadać to, co tam się działo. Byłam gotowa zmienić zawód. Bo, jak już się pewnie domyślasz, nigdy nie byłam osobą, która siedzi i czeka, aż się coś wydarzy. (śmiech) Zaczęłam prowadzić rozmowy z przyjaciółką, która ma dużą firmę i chciała przy niej stworzyć fundację. Planowałam też zrobić kurs instruktora jogi. No i to wszystko wzięło w łeb, bo dostałam trzy propozycje teatralne. Już miałam nie być aktorką, aż tu nagle jedna propozycja za drugą. (śmiech) Na razie nie ucieknę.
Trzymamy więc kciuki i do zobaczenia w którymś teatrze.
- Rozmawiała: Martyna Kozłowska
- Produkcja sesji: Martyna Kozłowska
- Stylizacja: AniaMarciniak.pl
- Makijaż: Eliza Modzelewska
- Zdjęcia: Sonia Tlili
- Za użyczenie lokalu na sesję dziękujemy PracowAnia Ani Marciniak
- Ubrania projektu Alicji Chmielewskiej i sukienka własna
- Biżuteria: Lilou