Deszcz uderzający o dach namiotu i książka czytana przy świetle czołówki mają w sobie coś magicznego. Nie musimy z tego rezygnować nawet po urodzeniu dziecka.
Mam zwyczaj dzielić życie na czas przed erą Lilki i erę Lilki. A jaka różnica? Lilka oczywiście, córką zwana. Totalna rewolucja.
Przed erą Lilki było tak: 2 tygodnie w pracy, plecak, zupki chińskie, śpiwór, pasztety sojowe, pociąg, autostop i heja w góry.
Prosto, prawda? Prosto, wykwintnie, wyśmienicie, idealnie wprost.
Gdy Lilka miała jakieś 5 miesięcy, wyglądało to tak: plecak wielkości małego słonia z tyłu, dziecko w chuście z przodu, pociąg i heja w góry ? ale spanie już w komfortowym pokoju w schronisku, jedzenie dla dziecka w ciele własnym.
Sprawy się skomplikowały, gdy dziecko weszło w etap żywienia zewnętrznego. Podróże trzeba było komponować tak, by dało się coś pożreć. O wegańską, wartościową żywność łatwo nie jest (ustalmy, że ziemniaki i surówka z octem nie są wartościowym zestawem).
Można zrobić dwie rzeczy. Zrezygnować z podróżowania, ewentualnie przed każdym wyjazdem histerycznie szukać miejsc, gdzie serwują ciepły, zdrowy, wegański posiłek.
Ale można też zapakować się w namiot i zabrać własną kuchenkę.
To moja metoda.
Jako przyrodniczka z ostrym hoplem w tej dziedzinie wybrałam objazd prawie dookoła Polski ze szczególnym naciskiem na parki narodowe. Pomysł był niezły także dlatego, że omijały nas dzikie nadmorsko-mazursko-górskie tłumy, a raczej to my je omijałyśmy.
Każdy dzień gdzie indziej, nowe miejsca, nowi ludzie. Raz szum górskiego strumyka za ścianą namiotu, raz morskich fal, innym razem natarczywe brzęczenie komarów lub specyficzny śpiew rzekotki drzewnej, wycie wilka. I tak dalej. Z okna pięciogwiazdkowego hotelu nie słyszy się głosu matki natury. Deszcz uderzający o dach namiotu i książka czytana przy świetle czołówki mają w sobie coś magicznego. Kąpiel w lodowatej wodzie ze strumienia, wieczorne ogniska…
Ale przecież wybór jest dowolny. Jednio lubią lody, a inni ogórki kwaszone. Nie każdy kocha oddech matki natury na karku. Nie każdy dobrze czuje się w leśnej głuszy, pewnie miasteczka czy wioski turystyczne mają swój urok. Przy odrobinie szczęścia można trafić na dobre miejsce noclegowe.
Z wege jedzeniem jest już gorzej. No dobra, w zasadzie jest tragicznie. Dlatego kuchenka własna jest niezastąpiona. Oczywiście zostają jeszcze ziemniaki z wody z surówką, ewentualnie pełen luksus, czyli ryż z warzywami z mrożonki ? jeśli ma się szczęście. Niedogodności zrekompensują nam hurtowe ilości jodu gotowego do wdychania.
Nie samym jedzeniem człowiek żyje i najprawdopodobniej przeżyjemy kilka dni na śmieciowym jedzeniu, może nawet kilkanaście.
Mój wybór padł na miesiąc tułania się samochodem dookoła Polski, spania w namiocie i gotowania na kuchence własnej. Dla mnie lepszej opcji nie ma. Dla mojej trzylatki też.
Co prawda bardziej ekologicznie byłoby jechać pociągiem, ale z taką ilością bagaży to samobójstwo.
Gdzie najlepiej pojechać? Jestem przekonana, że nie ma miejsca na Ziemi, które nie byłoby warto zobaczyć, również w Polsce.
Przyrodniczo najbardziej zróżnicowane są okolice rzeczno-jeziorne, widokowo ? zdecydowanie górskie. Architektonicznie ? mamy większy wybór. Najlepszą opcją jest usiąść z przewodnikiem i podumać nad losami świata i własnych wakacji.
Jeżeli zamierzacie się po prostu relaksować, bez niesamowitej przyjemności gotowania, macie do wyboru albo agroturystyki wegańskie/wegetariańskie, albo duże miasta, gdzie znajdziecie knajpy wege. Można też liczyć na to, że restauracja, w której chcecie się stołować, poświęci się i ugotuje coś wege (poza wspomnianymi ziemniakami z surówką).
A co, jeśli budżet stanie nam na drodze? Nie samymi Tatrami i Bałtykiem człowiek żyje. Wystarczy rozejrzeć się bo najbliższej okolicy. Wczasy tuż za rogiem mogą się okazać najbardziej spektakularnymi wakacjami życia.
Najbliższa okolica z pewnością kryje wiele tajemnic. Dopiero teraz udało mi się dojrzeć do pochylenia się nad pięknem, które jest blisko, w promieniu 50 km. Pochylam się i zachłystuję się doskonałością i nie mogę uwierzyć, że tak długo trwałam w nieświadomości.
Spójrzcie na pobliskie rzeki, jeziora, wystarczy wskoczyć w kajak, zapakować namiot i przeżyć przygodę życia (mimo że w naszych rzekach o krokodyla raczej trudno).
Nie ma nudnych regionów. Są tylko niedocenione.
Zanim wyjedziesz:
- Warto stworzyć sobie małą, gastronomiczną mapę okolicy, w której wczasujemy, a może okaże się, że w pobliżu są przytulne wege restauracje albo gospodarstwa agroturystyczne.
- Powstaje coraz więcej wege gospodarstw agroturystycznych albo przynajmniej z wege opcją, zatem warto taką formę wypoczynku wziąć pod uwagę, szczególnie, że takie ośrodki przeważnie są w mniej komercyjnych miejscach.
- Rozsądnie jest zaopatrzyć się w pewien zapas produktów trudno dostępnych, zwłaszcza gdy zamierzamy koczować na końcu świata. Pasztety, pasty warzywne (zarówno domowe zapasteryzowane, jak i kupne sprawdzą się świetnie), musli (czasem znalezienie takiego bez miodu graniczy z cudem) i wszystko to, bez czego nie wyobrażamy sobie życia.
- Dobrze mieć jakieś kasze i suszone warzywa oraz lecho czy sos w słoikach.
- Jeżeli wybieramy się do miejsca, gdzie autochtoni mówią innym językiem i piszą takim także (znaczy jedziemy za granicę), należy sumiennie spisać sobie na karteczce nazwy produktów mięsnych, może to sporo ułatwić.
- Warto przygotować sobie listę atrakcji w okolicy, zwłaszcza na wypadek deszczu (w ubiegłe wakacje należało głównie realizować plany B ? w razie deszczu).
- Zabrać ciuchy na deszcz, buty na zmianę, dobrą latarkę, porządny plecak, niezbyt wiele książek (zawsze naiwnie wierzę, że będę mieć kupę czasu na czytanie), gry planszowe (w razie sami wiecie czego).
- Coś na kształt apteczki ? maść na komary, słońce, oparzenia itd.
- Jeżeli w planach jest spanie nad jeziorem czy innym zbiornikiem wodnym, warto pomyśleć o środkach piorących i myjących, które nie zaszkodzą całej uroczej bandzie żyjątek wodnych.
- Do gotowania kartusz i palnik oraz 2 garnki.
Autor: Anna Makowska