Maroko. Miejsce o zapachu przypraw, smaku pysznego chleba i wyglądzie pustynnych oaz w drodze do kamienistych szczytów Atlasu, ma też ciemną stronę, którą Europejczycy skrzętnie omijają
Nasza podróż rozpoczęła się w Marakeszu, milionowym mieście obsypanym czerwonym pyłem. Miasto pełne gwaru, skuterów i motorowerów, przywitało nas pierwszego dnia ramadanu, postu trwającego przez cały miesiąc, podczas którego od świtu do zmroku muzułmanie nie mogą jeść ani pić. Temperatura powyżej 30 st. C i stojące powietrze dały nam znać, że to już Afryka.
Architektura miasta jest typowo arabska z wpływami kolonialnej Francji. Hotel w, którym się zatrzymaliśmy, był położony prawie w centrum Medyny (starego miasta pełnego wąskich krętych uliczek o zwartej zabudowie). W centrum miasta znajduje się główny plac Dżamaa al-Fina wypełniony wszelkiej maści handlarzami, przekrzykującymi się i ciągle zapraszającymi turystów do swoich kramów. Można tu zjeść świeże owoce, napić się soku pomarańczowego, kupić podrabianego rolexa, pomalować ręce henną. Można także, niestety, zrobić sobie zdjęcie z małpką na łańcuchu lub zaklinaczem kobr, który za opłatą zawiesi wam węża na szyi… Prawdziwe życie zaczyna się tu jednak dopiero po zmroku, a dokładniej: po ostatniej modlitwie, obwieszczonej przez megafony znajdujących się w okolicy meczetów. Wtedy główny plac zaczynają wypełniać muzułmanie i turyści skupiający się wokoło stoisk z pieczonym i smażonym mięsem, duszonymi warzywami i słodyczami, podawanymi do świątecznej kolacji wieńczącej postny dzień. Mimo ciemności plac nabiera kolorów i wypełnia się mnóstwem nieznanych zapachów.
Warto zobaczyć przede wszystkim otoczoną murami obronnymi starą część Marakeszu. Nie można pominąć ogrodów i parków w nowej części miasta oraz meczetów (niestety, do zobaczenia tylko z zewnątrz, gdyż niewierni nie mają prawa wejścia do środka), których jest tu tyle, co kościołów w polskim mieście. Po dwóch dniach spędzonych na zwiedzaniu miasta, piciu słodkiej miejscowej herbaty, serwowanej w małych szklaneczkach z dużą ilością mięty, oraz kosztowaniu lokalnych wegańskich potraw (m.in. w wegańsko-wegetariańską earth cafe Marrakech) wyruszyliśmy w góry.
Podróż do Imlil (miejscowości położonej na wysokości 1740 m n.p.m.) – naszej bazy wypadowej do wyprawy na Jabal Tubkal – odbyliśmy taksówką wynajętą na dworcu autobusowym w Marakeszu. Kosztowało to około 100 dirham od osoby, czyli jakieś 10 euro. Trzeba tylko uważać, aby nie dać się oszukać i wpakować w tańszą opcję, czyli zostać jednym z siedmiu pasażerów w osobowym aucie. Chociaż do przejechania mieliśmy tylko 70 km, dojazd zajął nam prawie 3 godz. Trasa biegnie wąskimi, krętymi drogami pośród urwisk i górskich przepaści. Stamtąd udaliśmy się do miejscowości Armud. Szlak, który wybraliśmy, to tak zwana droga mułów: dość łagodny, ciągnący się wzdłuż rzeki Mizan. Poruszają się po nim Berberowie transportujący zaopatrzenie do schroniska Tubkal oraz do Sidi. Osadę tę zamieszkuje kilkanaście osób, zajmujących się głównie sprzedażą napojów oraz jedzenia turystom i islamskim pielgrzymom przybywającym do świątyni marabuta. Można tu nawet wymienić sprzęt turystyczny, ubrania czy zegarek na wyroby berberyjskie.
Cała trasa z Ilmil do schroniska znajdującego się na wysokości 3207m n.p.m., wyliczona jest na około 7 godz. marszu, na miejsce dotarliśmy krótko po zachodzie słońca. Po drodze mieliśmy okazję spotkać mniejsze lub większe stada kóz i owiec pasące się na zboczach, od czasu do czasu zaganiane przez Berberów , mieszkających w obozie złożonym z namiotów rozbitych niedaleko schroniska. Im wyżej, tym więcej tutaj zieleni, bo spada temperatura, a wilgotność powietrza rośnie.
Wybraliśmy dla siebie opcję mniej elegancką, tańszą i przypominającą nasze tatrzańskie warunki. Bardzo tanio nie było. Koszt łóżka, wraz z możliwością wzięcia kąpieli pod prysznicem i zagotowania wody wyniósł 120 dirham na osobę – prawie 50 zł.
Następnego dnia pobudka o 5 rano, na zewnątrz jeszcze ciemno. Ten odcinek wyliczony jest na 3,5 godziny, ale jak się okazało, tylko jedna osoba z naszej trójki zmieściła się w tym limicie. Trasa nie jest specjalnie trudna technicznie, jednak bardzo męcząca i wymaga dobrej kondycji. Zwłaszcza na odcinkach, gdzie trzeba zmierzyć się z osuwającymi kamieniami i osypującym spod nóg piaskiem. Powietrze jest rozrzedzone, oddech staje się płytszy, a zmęczenie postępuje dużo szybciej. Krytyczny moment w moim wypadku pojawił się kilkaset metrów od szczytu. Byłem bliski decyzji o zawróceniu. Jednak byłoby śmiesznie poddać się na sam koniec, więc zacisnąłem zęby i ruszyłem dalej. Jabal Tubkal został zdobyty! Kwadrans przed południem wyczerpani usiedliśmy na szczycie. Kilka fotografii, półgodzinna drzemka na wysokości 4167m n.p.m. i droga w dół. Zbierające się dookoła szczytów chmury nie nastrajały optymistycznie. Podczas zejścia w dolinę dopadł nas silny grad, który potem zmienił się w deszcz, aby ostatecznie stać się burzą. Na szczęście do schroniska było już niedaleko, więc skończyło się tylko na przemoczonych ubraniach.
Po drodze do Ilmil, w wyschniętym rozlewisku rzeki, natknęliśmy się na żmiję, której widok wywołał przyspieszenie bicia serca i tempa marszu. Jak się okazało, podczas dalszej drogi przy świetle telefonu odbyliśmy jeszcze kilka takich spotkań. Na szczęście węże bały się bardziej od nas. Do Ilmil dotarliśmy po 21, w kompletnych ciemnościach. Bez latarki i braku ulicznego oświetlenia nie potrafiliśmy znaleźć drogi do hotelu – domu Ibrahima. Jedynym wyjściem było zapukanie do przypadkowych drzwi i prośba o pomoc. Oczywiście domownicy okazali się bardzo mili i zaprowadzili nas prosto do miejsca noclegu.
Nowy dzień to już podróż taksówką do Marakeszu, a stamtąd autobusem do ?Wietrznego Miasta? nad Atlantykiem. Licząca około 70 tys. mieszkańców As Sawira to typowo turystyczna miejscowość, raj dla kitesurferów i wszystkich, którzy lubią zmagać się z falami. Sytuacja na dworcu autobusowym podobna do Marakeszu. Tłum naganiaczy oferujących tanie hotele, pokoje gościnne, restauracje i dla odmiany haszysz.
Hotele w Maroku są tanie, 50-70 dirham za dobę. Oczywiście ich standard jest adekwatny do ceny. Często obdrapane ściany, cieknące krany, zapchane toalety i wszechobecne robaki. Na szczęście nadrabiają bardzo miłą obsługą i przyjacielskim nastawieniem personelu. Dodatkowym atutem jest możliwość przesiadywania i spania na dachu.
Medyna, otoczona murem obronnym chroniącym miasto od strony oceanu i połączona z nową częścią licznymi bramami, pełna jest barów, restauracji i miejsc, gdzie można smacznie i tanio zjeść. W mieście są dwie wegańskie restauracje i wiele uliczek, na których można kupić warzywa i owoce. Na jednej z nich mieliśmy okazję spróbować świeżych opuncji. Poza atrakcjami typowo turystycznymi, w postaci plaż na których wylegują się turyści, spacerują handlarze haszyszowych ciastek i wielbłądy, warto odwiedzić port, w którym znajduje się stocznia wyglądająca zupełnie inaczej niż ta gdańska czy marsylska. Ciekawym miejscem jest także targ rybny, gdzie można kupić (często nielegalnie) wszystko, co kryje się w oceanie. Były tam węgorze elektryczne, płaszczki, małe rekiny, ośmiornice, krewetki czy kraby.
As Sawira to jednak nie tylko piękny turystyczny zakątek, to miasto ma także swoja ciemną stronę, nieodwiedzaną przez spragnionych relaksu Europejczyków. Mieści się ona po drugiej stronie Medyny. To wysypisko śmieci kończące się praktycznie w oceanie. Postindustrialny krajobraz, którego stałym elementem są ludzie i zwierzęta zatopieni w tonach śmieci. Ludzie wykopujący brudny, śmierdzący plażowy piach, zwierzęta – często chore, zabiedzone, zwłaszcza jeśli nieużyteczne zarobkowo. Konie trzymane w walących się stajniach i myte w oceanie. Oto widoki, jakich nie zobaczymy na pocztówkach z As Sawiry.
Autor: Patryk Zdrojewski