Pierwszy miesiąc prenumeraty cyfrowej za 5 złzamawiam

Logowanie

Maroko na weekend?

listopad 22 2016

Tekst: Agata Semenowicz
shutterstock_272418305

Mieszanka kultur berberyjskiej, arabskiej, afrykańskiej, francuskiej i hiszpańskiej. Różnorodność genów, języków i współczesnych wpływów. Gdzieś pomiędzy Europą a Afryką, pomiędzy kawiarenkami internetowymi a tradycyjnymi warsztatami rzemieślników, rolnikami na osiołkach a ulicznym zgiełkiem miasta… Jakie jest Maroko?

Przyznaję, nie jestem amatorką enklaw turystycznych na głównych szlakach. Szukam miejsc niepopularnych i łatwo się w nich zakochuję. Zakochuję się w ludziach, zwyczajach, tradycji i smakach. Podglądam wszystko, co lokalne i atrakcyjne w charakterystyczny tylko dla siebie sposób. Teraz, kiedy za oknem jesienne klimaty i o słońcu raczej można tylko pomarzyć, wspominam ostatnie miejsce, w którym się zakochałam ? Maroko.
Odkąd wraz z mężem rzuciliśmy jedzenie mięsa i energii mamy więcej niż dawniej, lubimy różne sportowe wyzwania. Biegamy, ale to nic takiego, bo teraz wszyscy biegają. Ćwiczę jogę, ale to też żaden wyczyn. Od dawna za to marzyłam o surfingu.
Córki mimochodem podsunęły nam adres wyjazdu do Maroka z opcją jogi i nauki surfingu. Nie zastanawialiśmy się długo. Wyszukałam tani czarter i polecieliśmy sami, nie wiedząc, na co się właściwie porywamy.

shutterstock_147243953  shutterstock_307759007

shutterstock_88404922
Maroko powitało nas zamglonym słońcem, krajobrazami w barwach raczej szaro-piaskowych z rosnącymi wzdłuż drogi niezbyt atrakcyjnymi drzewkami. Jechaliśmy z lotniska z naszym muzułmańskim kierowcą w milczeniu. W głębi duszy z wątpliwościami, ale na twarzy z uśmiechem dziecka czekającego na niespodziankę. Wjechaliśmy do Agadiru i zrobiło się kolorowo, chociaż nie takiego kolorytu oczekiwaliśmy. Zobaczyliśmy kosmopolityczne centrum urlopowe z mnóstwem hoteli, restauracji, promenad przy plaży nad Atlantykiem. Europejsko i nowocześnie. Dookoła egzotyczne ogrody, bujne bugenwille, oleandry i palmy. Agadir, co w języku rdzennych mieszkańców, Berberów, znaczy ?warowne miasto otoczone murem? nie przypomina innych marokańskich miast. Większość zabudowy powstała po roku 1960, kiedy to miasto zostało dotknięte niszczącym trzęsieniem ziemi i zamieniło się w stertę gruzów. Odbudowane w postaci białych gmachów, które zostały przeznaczone głównie na hotele. Jedyną pamiątką po dawnym Agadirze jest oddalony o kilka kilometrów od miasta mur XVI-w. fortecy, kazby Oufella. Mijamy jeszcze port rybacki. Krzykliwy z rana, gdy po wyładowaniu połowów zaczyna się handel, i jedziemy dalej na północ

Kozy na drzewachshutterstock_309912197
Jesteśmy coraz bliżej celu, kiedy widzimy coś surrealistycznego. Na najwyższych, wydaje się, najbardziej wiotkich konarach mijanych drzew arganii dostrzegamy? kozy. Podobno to właśnie one są pierwszymi konsumentkami owoców arganii, z których nasion, tłoczony jest złocisty olej arganowy. Owoce, po przejściu przez przewód pokarmowy kozy, redukowane są do pestek. Pestki są zbierane, miażdżone i przetwarzane na olej przez kobiety pracujące w lokalnych, dających niezależność kooperatywach. Jeszcze tylko Banana Village ? pola bananowe charakterystyczne dla tej części Maroka ? i jesteśmy na miejscu.

Surferzy w zgodzie z tradycją
Skromna wioska. Domy murowane. Część z nich oddzielona od ulicy murem.

Intryguje, co jest wewnątrz, ale według muzułmanów od pokazywania bogactwa ważniejszy jest Bóg i rodzina. Miejsce naszego pobytu nie przypomina iluś-tam- gwiazdkowego hotelu. Wyposażenie proste, za to z orientalnymi akcentami w postaci barwnych narzut na łóżkach i stylizowanych obrazków przedstawiających pływających surferów na deskach.

Organizatorzy tego miejsca to ekipa brytyjsko-marokańska. Pasjonaci pływania na deskach, lecz także miejscowej kultury. Ludzie z misją stworzenia miejsca przyjaznego turystom, ale zgodnego z naturą i szanującego tradycję, a także dającego pracę lokalnej społeczności. Ich serdeczność towarzyszyła nam podczas całej afrykańskiej wyprawy. Takich ludzi nie spotyka się codziennie.
Pierwszy posiłek w niezwykle orientalnym miejscu. Zadaszony taras na najwyższym, drugim piętrze. Na posadzce dominuje błękit, zieleń i biel ceramicznych kafli. To zellidż, tradycyjna marokańska mozaika układana na posadzkach. Kute meble, ale też dużo miękkich poduch. Wszystko stwarza niezwykle ciepłą atmosferę. Łatwo się zrelaksować. Wokół nas mnóstwo opalonych, rozemocjonowanych młodych ludzi. Dzielą się wrażeniami po dniu spędzonym na pływaniu na desce. Przyjechali tu amatorzy słońca, jogi i surfingu z całego świata. Głównie Brytyjczycy, ale też Niemcy, Duńczycy, Szwajcarzy, mieszkańcy Australii i Nowej Zelandii. Ci ostatni mają u siebie zaliczane do najlepszych plaż i świetne warunki do surfowania. Zastanawiam się, co oni tu robią? Szybko zyskujemy nowych znajomych i towarzyszy naszych codziennych zajęć.

shutterstock_393324517

Kiszone cytryny
Idziemy do kuchni. Dalekiej niestety od weganizmu, z mięsem jako głównym składnikiem większości potraw i miodem w deserach. Bogactwo świeżych warzyw i owoców sprawia jednak, że wszędzie znajdziemy coś do zjedzenia.shutterstock_148565588
Marokańskie targowiska były dla mnie istnym rajem.

Pulsująca życiem mieszanina aromatów, kolorów i konsystencji. Piętrzące się stosy oliwek, suszonych owoców, orzechów, ziół i przypraw. Ciekawostką były kiszone cytryny. Wszystko przywiezione prosto z gospodarstw.

Owoce, warzywa, które dojrzały na słońcu. Wszystko można powąchać, wszystkiego dotknąć, a nawet spróbować. No i koniecznie negocjować cenę. W Maroku można i trzeba się targować. Kupiecka umiejętność rozwijana przez wieki to element tradycji.

Pomiędzy minaretami
Każdy dzień zaczynaliśmy sesją jogi na tarasie, z którego rozciągał się widok na wioskę i Atlantyk. Ćwiczenia wśród otaczającej natury przy świergocie ptaków to były niezwykłe doznania. Jak się przekonałam później, nauka równowagi i świadomości ciała odgrywała kluczową rolę podczas surfingu. Podziwiałam moich marokańskich instruktorów, którzy pływali na deskach, nierzadko stojąc na rękach. To był niemal organiczny związek człowieka z oceanem i deską.
Nie potrzebowaliśmy budzika. Przekonaliśmy się o tym pierwszego ranka, kiedy o godz. 5 obudził nas śpiew muezzina nawołującego do modlitwy. Po chwili dołączył do niego drugi melodyjny głos i wtedy zorientowaliśmy się, że mieszkamy pomiędzy dwoma meczetami. Ten rytuał powtarza się kilka razy dziennie i kończy późnym wieczorem. Przywykliśmy szybko.
W kuchni naszego obozu królował Ibrahim. Uroczy, skromny Berber z gór, który tworzył dla nas, wegan, cuda. Tradycyjnie, Marokańczycy jedzą małe, lekkie śniadania. My potrzebowaliśmy czegoś solidniejszego, by przetrwać walkę z falami na desce. Energii dostarczała nam owsianka na wodzie, bo mleko roślinne to coś, o czym Ibrahim nie słyszał. Ale za to piliśmy świeże bananowo-pomarańczowe smoothie, jedliśmy tradycyjny chleb (kesrę), awokado, oliwki i owoce. Było jak w raju.

W poszukiwaniu falshutterstock_363640385
Po śniadaniu, z deskami zapakowanymi na dachu potężnych terenówek, ruszaliśmy na poszukiwanie fal. Najczęściej niedaleko, na pobliską plażę, ale zdarzało się jechać nawet i kilkadziesiąt kilometrów na najdziksze plaże, gdzie dech zapierało od widoku długich, miękko załamujących się fal oceanu. Podczas jednej z takich wypraw widzieliśmy grupkę łysogłowych ptaszków z długim, zakrzywionymi dziobami. Były to mało urodziwe, ale bardzo rzadkie ibisy grzywiaste. Większość światowej populacji (500 osobników) żyje właśnie tutaj, w Parku Narodowym Souss Massa.

W zgodzie z tradycją
Nasza najbliższa plaża zdominowana była przez surferów ? w tym i przeze mnie stawiającą pierwsze kroki na desce ? i mieszkańców wioski i okolic.

Pobyt na plaży, rodziny marokańskie zaczynają od przygotowania tadżin. Potrawa złożona z owoców, warzyw i mięsa. Wszystko przyprawione kurkumą, kminem, szafranem, gotowane powoli na małym ogniu w glinianym naczyniu o tej samej nazwie. Serwuje się ją najczęściej z dużą ilością kuskusu i (zawsze!) chleba.

Kiedy tadżin się gotuje, rodzina oddaje się zajęciom plażowym. Młodzi Marokańczycy są naprawdę bardzo aktywni. Chłopcy grają w piłkę nożną. Dziewczęta spacerują, pławią się w oceanie albo biegają wzdłuż wybrzeża. Niby nic dziwnego, ale widok kobiet biegających lub kąpiących się w pełni ubranych z osłoniętą twarzą to był dla mnie obrazek zaskakujący. Jeszcze bardziej, kiedy obserwowałam spacerujące kobiety w chustach, długich okryciach, a obok ich córki w bikini i z modną fryzurą. Podobnie grupy nastolatków. Mieszanina tradycji i nowoczesności. Jedne ze skromnie zakrytymi włosami, a drugie w dżinsach z telefonami komórkowymi w ręku. Żadnej ta różnorodność nie przeszkadza w zabawie.shutterstock_349330292
Z szacunku dla mieszkańców, religii i tradycji, na spacery ubierałam się, zakrywając nogi i ramiona, ale na plaży była pełna dowolność i ja ze skórą wygłodniałą słońca pływałam w bikini. Pewnego razu obok mnie chlapała się w pełni ubrana muzułmanka. Uśmiechamy się do siebie. Zaczyna się pogawędka. Ja ją zapewniam, że szanuję to, że jest ubrana, ona ze śmiechem zachęca mnie do kąpieli w ubraniu? To wtedy przekonam się, jakie to trudne. Ot, taka wymiana serdeczności i otwartości na świat.

Mieszanka genów, języków i kultur
Maroko to kraj urozmaicony pod każdym względem. To mieszanka kultur berberyjskiej, arabskiej, afrykańskiej, także francuskiej i hiszpańskiej. Od Europy dzieli je tyko kilkunastokilometrowa Cieśnina Gibraltarska. Różnorodność genów, języków, wpływów współczesności. Ta mieszanka pobudza do myślenia i każe inaczej spojrzeć na siebie i własną kulturę. Początkowo trudno było nam, Europejczykom przekonanym, że wszystko mamy najlepsze, zaakceptować niektóre aspekty tutejszego życia. Początkowo przeszkadzały nam obskurnie wyglądające domy, często zaśmiecone ulice i plaże. Im dłużej tam byliśmy, im więcej rozmów przeprowadziliśmy z mieszkańcami, tym dobitniej zdawaliśmy sobie sprawę ze złożonej kulturowo i historycznie rzeczywistości.
Właśnie tutaj mieliśmy wrażenie, że chłoniemy życie jak nigdzie indziej. Przekonaliśmy się o tym, nie tylko obserwując tę odmienną kulturę. Po trzech dniach naszych zmagań z deską surfingową zastanawialiśmy, czy jest jakaś część naszego ciała, która pozostała nieobolała. Wysoka temperatura, ciągłe zmagania z falami, wchodzenie, spadanie z deski, to wszystko sprawiało, że po trzech dniach zastanawiałam się, czy to aktywność dla mnie. Zajęcia trwały od rana do późnego popołudnia z przerwą na jedzony na plaży lunch. Były chwile, kiedy myślałam, że nie dam rady. Po powrocie z plaży w głowie dudniła mi rada mojego roześmianego nauczyciela: Never give up, nigdy się nie poddawaj.
Nie stałam się mistrzem i trudno powiedzieć, że umiem pływać na desce. Tak samo długa droga przede mną, żeby poznać Maroko. Nie mam jednak wątpliwości, że to pachnące miętową herbatą miejsce i silne poczucie więzi i wspólnoty z nowo poznanymi ludźmi sprawiły, że chcę dalej odkrywać siebie i magiczną kulturę Orientu.

shutterstock_358451219

shutterstock_164166830

 

Artykuł z numeru 11/2014, do kupienia tutaj.